Rzuciła pracę na stacji, bo czuła się jak w monopolowym. A Polacy chcą tu kupować alkohol
Niewielka stacja benzynowa pod mostem Poniatowskiego, naprzeciwko warszawskich bulwarów wiślanych. Latem, w nocy, gdy pobliski market już skończy pracę, można utknąć w kolejce nawet na godzinę. Ale w ciepły kwietniowy wieczór klientów też nie brakuje. Auta tankowane są rzadko. Większość klientów wychodzi z butelkami.
– Biorę na zapas, bo niedługo zabronią im sprzedawać – żartuje Marek, pogodny dwudziestoparolatek obwieszony pobrzękującymi siatkami. Mieszka niedaleko, na stacji często zaopatruje się podczas imprez. Ograniczenie sprzedaży alkoholu, o którym tyle się teraz mówi, wcale mu się nie podoba. – Żeby nie było: świat mi się nie zawali. Nie kupię tu, to kupię w monopolowym kilkaset metrów dalej, ale teraz mam wygodnie. Poza tym to po prostu głupie – jak ktoś będzie chciał się nawalić, i tak to zrobi, jak będzie trzeba, nawet na jakiejś melinie. Takie pomysły przyczyniają się do rozwoju szarej strefy – tłumaczy.
Podobnych głosów jest sporo. – Czasem mówi się: społeczeństwo nie jest gotowe na taką zmianę. I ja właśnie nie jestem – przyznaje Marta. I tylko Paweł, który kilka lat przepracował za granicą, uważa, że pod względem dostępu do alkoholu Polska jest pariasem Europy. – To znaczy, że można go kupić w wielu miejscach 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu – oburza się, choć ze stacji wychodzi z butelką piwa w ręku. – Pewnie, jak jest, to korzystam, ale uważam się za osobę odpowiedzialnie używającą alkoholu. Czego nie mogę powiedzieć o wielu moich rodakach. Dlatego pomysły ograniczenia sprzedaży alkoholu spotykają się tutaj z takim niezrozumieniem.
Zwraca uwagę na paradoks: – Jesteśmy takim wrażliwym, konserwatywnym narodem, że zabraniamy sobie zakupów spożywczych w niedzielę, a nie bronimy rozpijania się na stacjach, na których ludzie tankują samochody?