Ona jest Białorusinką. Nazywa się Lizawieta. Uciekła przed reżimem, gdy zaczęły się aresztowania. Chciała coś w swoim życiu zmienić na lepsze. Jej chłopak jest Ukraińcem z Mariupola. W Polsce on wynajął mieszkanie, ona pokój piętro wyżej. Zostali parą i przez trzy lata wiedli nad Wisłą spokojne, dobre życie.
Założył kominiarkę, wyjął nóż
Tamtej nocy poszła na karaoke. Bawiła się z koleżankami, uprzedziła go, że wróci później. Koło trzeciej pożegnała się. Chciała pójść do domu pieszo, trochę się przewietrzyć. Miała dwa kroki przez samo centrum Warszawy.
Gdy godzinę później on dzwonił pod jej numer, już nie mógł się połączyć. O piątej jej telefon był poza zasięgiem. W południe zadzwonili do niego z pobliskiego komisariatu. Zapytał, czy jest źle, i usłyszał, że jeszcze nie wiadomo. Gdy przyjechał na miejsce, pokazali mu zapisy z nagrań kamer z pytaniem, czy rozpoznaje mężczyznę, który szedł za Lizawietą, a potem założył kominiarkę i wyjął nóż. Tego, co było dalej, nie chcieli mu pokazać. Mówili, że i tak nie chciałby tego widzieć.
Lizawieta. Gwałcona, maltretowana
Lizawieta leży teraz na oddziale intensywnej terapii. Była duszona, gwałcona, maltretowana przez ponad pół godziny. Rozebrana do naga została na zimnie, w bramie. Jej serce się zatrzymało. W szpitalu udało się przywrócić puls, ale uszkodzenia są poważne, włączając obrzęk mózgu, i jeśli przeżyje, będzie potrzebowała jeszcze jednego cudu w życiu, żeby wrócić do bardziej lub mniej normalnego życia.
Polak, którego spotkała na drodze, tamtej nocy chciał po prostu kogoś napaść. Przygotował tę kominiarkę. Czarną. Lizawieta też robiła kominiarki na drutach, ale kolorowe, zabawne.