Podwyżki dla nauczycieli. Przeżyli szok. Nie ma co się czepiać Tuska o parę złotych?
Ministerstwo edukacji ujawniło propozycje nowych stawek wynagrodzenia nauczycieli. Nie jest to jeszcze wersja ostateczna, jedynie solidna przymiarka. Jako tzw. projekt rozporządzenia płacowego został przekazany do konsultacji związkom zawodowym. Nauczyciele zabrali się do czytania i przeżyli szok.
Nie ma 1500 zł, ale jest 30 proc. podwyżki
Pierwsze reakcje belfrów świadczą o tym, że spodziewali się od rządu Donalda Tuska znacznie więcej. „Jestem wściekła” – powiedziała wiceprezeska ZNP Urszula Woźniak. Związkowcy podkreślają, że są pełni uznania dla wysiłku nowej władzy, ale to nie jest spełnienie obietnic. W propozycjach podobno nijak nie można się doszukać obiecanych 1500 zł brutto podwyżki dla każdego nauczyciela.
Jest za to obiecane 30 proc., a dla nauczyciela początkującego 33 proc. W 2023 r. wynagrodzenie podstawowe nauczyciela początkującego wynosiło 3690 zł brutto (zaledwie 90 zł więcej niż płaca minimalna). Od 1 stycznia ma wynosić 4908 zł, czyli dokładnie 33 proc. więcej (1218 zł).
Nauczyciel mianowany w 2023 r. otrzymywał 3890 zł brutto podstawowego wynagrodzenia (290 zł więcej niż płaca minimalna). Obecnie ma otrzymywać 5057 zł brutto, czyli dokładnie 30 proc. więcej (1167 zł). Natomiast nauczyciel dyplomowany (najwyższy stopień awansu) w poprzednim roku zarabiał minimum 4550 zł brutto, a od stycznia będzie to 5915 zł brutto, czyli również dokładnie 30 proc. więcej (1365 zł). Tę część obietnicy – 30/33 proc. podwyżki – rząd wypełnia więc co do grosza. Co jednak z obiecanymi 1500 zł?
Nauczyciel początkujący: ziarnko do ziarnka
Pierwsze reakcje związkowców świadczą o tym, że zbyt pobieżnie zapoznali się z tabelą nowych stawek. To są gwarantowane minimalne stawki, a nie ostateczna kwota, jaką w ramach pensji otrzymuje nauczyciel. Do tego należy doliczyć różne dodatki; jednym z nich, najbardziej powszechnym, jest dodatek stażowy (1 proc. pensji zasadniczej za każdy rok pracy, wypłacany od czwartego roku, maksymalnie 20 proc.). Można więc założyć, że nauczyciel dyplomowany oraz mianowany – po doliczeniu tego jednego dodatku, również zwiększonego o 30 proc. – otrzymają 1500 zł brutto podwyżki. W przypadku mianowanego będzie to zapewne na styk, a dyplomowanego nieco więcej.
Problemem jest jedynie wynagrodzenie nauczyciela początkującego. Młody pracownik pracuje zbyt krótko, aby otrzymywać dodatek stażowy. Może w ogóle nie otrzymywać żadnego dodatku, gdyż dopiero został zatrudniony. A jeśli nawet dostaje jakieś pieniądze ponad stawkę minimalną, dodatek za wychowawstwo lub motywacyjny, to raczej nie podlegają one podwyżkom rządowym (są wypłacane z budżetu gminy i nie słychać, aby miały zostać zwiększone).
A zatem istnieje ryzyko, że podwyżka dla najmłodszych nauczycieli, mimo że wyższa o 3 proc. od podwyżek dla mianowanych i dyplomowanych, może być niższa niż obiecane 1500 zł. ZNP podejrzewa, że rząd zechce wliczyć do podwyżek wyższe wynagrodzenie za godziny ponadwymiarowe. Większość nauczycieli wypracowuje więcej godzin niż ustawowe pensum dydaktyczne, za co otrzymuje dodatkową zapłatę. Ona też zostanie zwiększona o 30 proc., zatem jak się doda ziarnko do ziarnka, prawdopodobnie wyjdzie 1500 zł. ZNP apeluje jednak do MEN, aby nie wliczać do podwyżki godzin ponadwymiarowych, gdyż to absurd.
Z pensjami nauczycieli jest inny problem
Nie czepiałbym się jednak rządu Tuska o parę złotych, których ewentualnie może zabraknąć dla nauczycieli początkujących. Warto docenić dobrą wolę władzy i największe od lat podwyżki w oświacie. To naprawdę wielki sukces demokracji i prawdopodobnie początek większych zmian w oświacie, w których wyższe wynagrodzenia to jedynie część odbudowywania prestiżu naszego zawodu. Na podwyżkach to się przecież nie skończy.
Nie należy więc czepiać się tych paru groszy, choć byłoby miło, gdyby młodym nauczycielom do wynagrodzenia dorzucili trochę dyrektorzy szkół, np. w formie dodatku motywacyjnego, a środki na to otrzymali od gminy. Młodych nauczycieli prawie nie ma, więc to nie będą jakieś szalone kwoty, które zrujnowałyby budżety. Rozmawiamy raczej o dobrych chęciach, w praktyce mogą w ogóle nie być potrzebne, gdyż w szkołach pracują nieomal sami seniorzy.
Jest inny problem niż niepełne 1500 zł podwyżki dla najmłodszych stażem pedagogów. Otóż proponowana przez MEN tabela minimalnych stawek wynagrodzenia pokazuje, że między pensją nauczyciela początkującego a mianowanego nie ma właściwie żadnej różnicy. Po upływie co najmniej sześciu lat zdobywania doświadczeń (to minimalny okres zatrudnienia, aby zostać mianowanym), a często znacznie dłużej, nauczyciel w nagrodę za awans otrzyma jedynie 149 zł brutto podwyżki. Świadomość, że za lata starań można zwiększyć swoją miesięczną pensję jedynie o 100 zł netto, potrafi skutecznie zniechęcić do zawodu.
A jeśli nawet ktoś zostanie w szkole, to szybko zrozumie, że nie ma sensu się rozwijać, starać o awans, bardziej opłaca się dorabiać na korepetycjach lub po prostu zatrudnić się dodatkowo w innej placówce. Gdy nie ma różnic w wynagrodzeniu między początkującym pracownikiem a doświadczonym fachowcem, nie opłaca się być fachowcem. Opłaca się za to chałturzyć, czyli pracować na ilość, nie jakość. Niestety te podwyżki jeszcze nie przełożą się na podniesienie jakości. Do tego trzeba kolejnych zmian. Na miejscu rządu nie czekałbym z nimi zbyt długo.
Spłaszczone wynagrodzenia zafundował nam PiS
To za rządów PiS różnice między stażystami (zwanymi później początkującymi) a mistrzami robiły się coraz mniejsze, a w końcu stały się żadne. W 2023 r. mianowany zarabiał tylko 200 zł brutto więcej od nauczyciela początkującego, a dyplomowany (mistrz w zawodzie) zaledwie 660 zł brutto więcej (inne różnice w zarobkach wynikały ze stażu, a nie z fachowości). Spłaszczanie zarobków służyło upokorzeniu nauczycieli, pokazywało, że dla Zalewskiej czy Czarnka nie ma różnicy między stażystą a mistrzem, wszyscy bowiem są nic niewarci dla PiS.
Tego upokarzającego zrównania zarobków (149 zł brutto podwyżki po co najmniej sześciu latach!) nie udało się nowemu rządowi zmienić. Zresztą błyskawiczne podwyżki nie służą temu, aby zmienić wszystko, co zepsuł PiS. To przecież nierealne. Barbara Nowacka mówi jednak o przywróceniu godności w zawodzie nauczyciela, zapewne więc jeszcze nieraz pochyli się nad kwestią zróżnicowania zarobków. To nie jest zazdrość starych wobec młodych. To znacznie głębsza sprawa.
Filozofia wynagradzania pracowników powinna być tak pomyślana, aby ludziom opłacało się dbać o wysoką jakość pracy, a nie opłacało się chałturzyć, biegać od szkoły do szkoły, zaś wieczorami jeszcze dorabiać korepetycjami. Zarobki powinny zachęcać do zawodowstwa, do stworzenia więzi z jedną placówką, do bycia mentorem dla młodszych, a nie do ciułania godzin w wielu miejscach. Nauczyciele nadal więc czekają na podwyżki, które ich przekonają, że warto stać się mistrzem.
Nauczyciele w średnim wieku zyskają najmniej
Podwyżki najbardziej ucieszą nauczycieli w wieku przedemerytalnym oraz dorabiających emerytów. Ci zyskają najwięcej. Staż znaczył i wciąż będzie znaczyć w polskiej szkole bardzo dużo. Najgorzej na podwyżkach wyjdą nauczyciele w średnim wieku – pięć–dziesięć lat pracy w szkole – czyli będących w najlepszej formie, jeszcze niewypalonych, dość młodych, ale już znających się nieźle na belferskim fachu. Ich zarobki, mimo że wyższe o obiecane 30 proc., będą na takim samym poziomie jak nauczycieli początkujących. Co to za profesja, w której po dziesięciu latach zarabia się tyle samo co na początku zawodowej drogi? Co to za dziwne miejsce pracy, w którym nie docenia się rozwoju pracowników? Gdy nie ma różnicy w zarobkach lub jest tylko symboliczna, pozorny jest także awans, rozwój i kultura pracy.
Ogłoszony 19 stycznia przez MEN projekt minimalnych stawek wynagrodzenia nauczycieli wywołał wiele szumu w środowisku. Został wręcz tak potraktowany, jakby to miał być koniec zmian, które rząd Tuska wprowadzi w oświacie. A przecież to dopiero zaczątek reformy. Choć przez nauczycieli najbardziej oczekiwany i ważny, to jednak niejedyny. O dalszych zmianach mówią już związkowcy z ZNP, którzy chcą rozmawiać z premierem oraz ministrą edukacji o powiązaniu zarobków z przeciętnym wynagrodzeniem w gospodarce. Ta zmiana leży nauczycielom najbardziej na sercu.
Jeśli chcemy skutecznie uwolnić edukację od polityki, odpolitycznić należy nie tylko programy i podręczniki, ale przede wszystkim pensje. Zarobki w szkolnictwie nie mogą być uzależnione od decyzji polityków, nie mogą być przedmiotem każdej kampanii wyborczej, powinny wynikać ze stanu gospodarki. Należy zmierzać do tego, aby to nie polityka rządziła zarobkami nauczycieli, lecz gospodarczy rozwój kraju. W kryzysie nauczyciele zarabialiby mniej, a w okresie gospodarczego boomu, gdy wszystkim żyje się lepiej, także oni otrzymywaliby wyższe pensje. Byłoby to uczciwe i sprawiedliwe. Do tego, mam nadzieję, zmierzamy. Obecna sytuacja, gdy o pensjach belfrów decyduje być albo nie być nowego rządu, to stan wyjątkowy i przejściowy.