W pułapce wolnego czasu
Czy Polska dobrze wymyśliła ferie? Chwila wolnego w środku zimy i zaraz znów harówka
Mikołaj, grafik z Warszawy, rodzinnym odpoczywaniem jest już mocno zmęczony. Miło minęły święta, które spędzili z żoną, synami i teściami w górach. – Gdy wróciliśmy, dzieciom zostało jeszcze kilka dni wolnego przed Nowym Rokiem. Potem chłopcy poszli do szkoły, ale była to raczej laba, bo oceny na semestr dostali już przed świętami. A dwa dni temu zaczęły się ferie – wylicza. Gdy rozmawiamy, młodszy syn Mikołaja, czwartoklasista, gra na komputerze, a starszy, szóstoklasista, niechętnie ściera kurze. Siedzą w domu, bo Mikołaj z żoną uznali, że skoro zimowy wyjazd już zaliczyli, na ferie nie będą się spinać. – Oboje mamy wyliczone dni urlopu, ale ja mogę pracować zdalnie. Mikołaj odetchnął, gdy synowie oświadczyli, że nie chcą nigdzie jechać. Dziadków ani cioci na wsi nie mają. Koszty zimowisk dla dwójki dzieci od dawna są przytłaczające. Ale teraz sam nie wie, czy dobrze z żoną zdecydowali, bo chłopcom robią się z tego układu cztery tygodnie (nie licząc świąt) snucia się i demobilizacji.
Podział terminu ferii zimowych na cztery tury rozpisane między województwa, od połowy stycznia do końca lutego, został wprowadzony 20 lat temu. Wcześniej cała Polska ruszała na zimowiska (albo do dziadków, albo szalała na sankach na osiedlu) hurtem w pierwszej połowie lutego. Za zmianą przemawiał interes ekonomiczny przedsiębiorców organizujących wyjazdy, wynajmujących pensjonaty i obsługujących wyciągi narciarskie. A także szansa na skrócenie kolejek przy tych wyciągach i ograniczenie korków na drogach. Faktycznie, jednoczesny wyjazd ówczesnych prawie 7 mln uczniów na dwa tygodnie w Polskę był logistycznie karkołomny. Ale z perspektywy organizacji pracy szkół i życia rodzin maszynka ustawiająca kolejność ferii działa dość kiepsko. W 2020 r. np.