Rzeź wołyńska, a właściwie wołyńsko-galicyjska, to jedna z największych tragedii, jaka spotkała Polaków w czasie II wojny światowej. W kilku falach pogromów od lata 1943 r. do wiosny 1944 r. z rąk ukraińskich nacjonalistów zginęło 60–80 tys. polskich mieszkańców terenów II RP, które Ukraińcy mieli nadzieję wcielić do przyszłego państwa ukraińskiego. W odwetowych akcjach polskich zginęło kilka tysięcy Ukraińców. Zbrodnia na ludności polskiej jest słabo znana Ukraińcom, natomiast Polacy dobrze o niej pamiętają i głównie z jej powodu niechętni są nacjonalizmowi ukraińskiemu oraz czczonej w Ukrainie Ukraińskiej Armii Powstańczej, nie mówiąc już o UON (Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów) ze Stepanem Banderą na czele.
Stolica pamięci o rzezi wołyńskiej
To niezabliźniona rana, z którą trzeba obchodzić się z najwyższą ostrożnością i odpowiedzialnością. A w żadnym wypadku nie można tak poważnych spraw, jak pamięć ofiar czystek etnicznych oraz stosunków między dwoma, często zwaśnionymi, a dziś w tragicznych okolicznościach wojennych szczęśliwie zbliżającymi się do siebie narodami, czynić przedmiotem polityczno-finansowych targów. Nie wspominając już o traktowaniu ich w naiwnej i wąskiej perspektywie prosperity jednego z miast, liczącego na „pieniądze pozostawione przez turystów”. Głupota i zwykła niestosowność często dochodzą do głosu, gdy nieprzygotowani do tego ludzie muszą się mierzyć ze sprawami, które ich przerastają. Tak się dzieje dzisiaj w kontekście Chełma, który już od trzech lat przygotowywany jest przez warszawskich lokalnych dygnitarzy PiS do roli