Siostra Wanda
Wanda Półtawska, przyjaciółka papieża. Dla jednych Santa subito, dla innych symbol piekła kobiet
Szorstka, apodyktyczna, bezkompromisowa, ale też – niezłomna. Udowodniła to już jako nastolatka – harcerka i uczennica lubelskiego liceum sióstr urszulanek, w listopadzie 1939 r. składała przysięgę, że gotowa jest walczyć i umrzeć za ojczyznę. Razem z koleżankami rozdawała broń, mundury i żywność uciekinierom z zachodniej Polski; jako kurierka przewoziła rozkazy. Szybko zaczęły się aresztowania. Do niej zapukali w lutym 1941 r., podczas kompletów z matematyki. Była nawet dumna – po jedną dziewczynę przyszło sześciu gestapowców.
Obozowa gehenna
W siedzibie gestapo bili, ale wytrzymała „badania”. W więzieniu w Zamku Lubelskim trafiła do ciasnej celi pełnej śmierdzących, brudnych, półnagich kobiet; morderczyń i złodziejek, które jej widok skwitowały jednym słowem: burżujka. Kibel cuchnął potwornie, po kocach łaziły wielkie, białe wszy. Zemdlała. Tyfus, świerzb „koński”, powodujący ogromne, ropiejące guzy, które leczono żrącym płynem, tak że jątrzyły się jeszcze bardziej. Krzyki katowanych więźniów, codzienne egzekucje. Wiadomość, że mają ją przetransportować do obozu, nie brzmiała najgorzej – opisuje we wspomnieniach.
Trafiła do Ravensbrück. Tam co rano odbywała się łapanka do najcięższych prac dorywczych: na budowy, do czyszczenia kanalizacji, wywożenia szamba. Ale to nie praca ponad siły była największym zagrożeniem, tylko eksperymenty medyczne. Więźniarki, którym je poddawano, nazywano „królikami”. Wanda Półtawska była jednym z nich. Dr Karl Gebhardt nacinał kobietom nogi, łamał kości i wkładał w te rany jakieś brudne szmaty, kawałki szkła, kawałki drewna, sprowadzane z Berlina szczepy bakterii. Chciał dokonać odkrycia, które pozwoliłoby łatwiej leczyć rannych żołnierzy. Z pokaleczonych nóg sączyła się bura, cuchnąca ciecz, do której zlatywały się muchy.