Coś czyha na ulicach
Głośne zabójstwa dzieci w Poznaniu i Gdyni. To budzi grozę. Czy tragedii można uniknąć?
Takie sytuacje budzą grozę, strach i zawsze przywołują pytanie, kto ponosi odpowiedzialność za to, co się wydarzyło: sprawca czy może otoczenie, które nie dostrzegło zapowiedzi dramatycznych zdarzeń?
W Poznaniu spokojny do tej pory starszy pan, emeryt niemający żadnych konfliktów z sąsiadami, z dnia na dzień stał się nieprzyjemny w obyciu, groził ekspedientce w sklepie, że ją zabije, zwyzywał przechodnia na ulicy. Nikt nie potraktował jednak poważnie słów wypowiadanych ze złością wcześniej u niego niewidzianą. Poważnie zrobiło się dopiero wtedy, kiedy niekonfliktowy do tej pory mężczyzna zaatakował 5-letniego chłopczyka idącego w grupie przedszkolaków. Dzieci szły na pocztę wysłać pocztówki. Były 200 m od przedszkola. Dlaczego to był akurat Maurycy? Może się zaśmiał? Może podskoczył? Może był zbyt kolorowo ubrany? A może był pierwszy z brzegu?
Lekarz, który próbował ratować dziecko na sali operacyjnej, przyznał później, że ta śmierć była dla niego najgorszym doświadczeniem zawodowym. Sam ma w domu przedszkolaka.
71-latek, który zabił 5-letnie dziecko, został obezwładniony przez przechodniów. Tymczasowo aresztowany przez sąd, twierdzi, że nie pamięta tragicznego zdarzenia. Z ujawnionych do tej pory informacji wynika, że cierpi na poważne problemy neurologiczne. Pod tym eufemistycznym określeniem kryje się najprawdopodobniej guz mózgu.
Tragedia w Poznaniu rozegrała się 18 października. Dwa dni później ujawniono kolejną – 44-letni Grzegorz Borys, młodszy marynarz w Marynarce Wojennej, zamordował swojego 6-letniego synka Olka. I starego psa, z którym wychodził na spacer. Spokojne osiedle przy lesie z kilkoma blokami nazywanymi wojskowymi nagle się stało miejscem zbrodni, a las miejscem ukrycia zbiega, bo mężczyzna po zabiciu dziecka uciekł.