Zaciemniona autostrada
Wypadek na A1. Kulisy tragedii: domniemany sprawca był blisko. Dlaczego go wtedy nie zatrzymano?
Minęła godz. 19 w sobotę 16 września. Martyna, jej mąż Patryk i ich pięcioletni syn Oliwier wracali znad morza. Do domu mieli jeszcze półtorej godziny, gdy na 339. kilometrze autostrady A1 (pod Piotrkowem Trybunalskim) za ich Kią nadjechało BMW. To, co działo się potem, zajęło mniej czasu, niż przeczytanie tego opisu: byli na lewym pasie, tamten mignął światłami, żeby ustąpili, włączyli kierunkowskaz, zjeżdżali na prawo, ale BMW zaczęło już z prawej wyprzedzać, a gnało tak szybko, że zahaczyło o ich samochód. Z Kii buchnęły płomienie, odwróciło ją o 180 stopni, uderzyła w autostradową barierę i zamieniła się w potężną kulę ognia. Świadkowie nie byli jej w stanie gasić. Słyszeli wołanie o pomoc i krzyki płonącej rodziny.
Ok. 200 m dalej zatrzymało się BMW. Jego front był pogruchotany. Na ok. 500 m autostrady leżały fragmenty karoserii (zanim droga nie została zablokowana, inni kierowcy mijali je slalomem). Gołym okiem było widać, że BMW też uczestniczyło w wypadku. Potwierdziła to straż pożarna. Policja rutynowo też to robi, w takich sytuacjach zwykle dochodzi do aresztowania domniemanego sprawcy, żeby nie mataczył, ale tym razem nic takiego się nie wydarzyło. Co więcej, w komunikatach policji i prokuratury BMW w ogóle się nie pojawiło. „Kierujący pojazdem Kia na chwilę obecną z niewyjaśnionych przyczyn uderzył w bariery energochłonne, następnie auto zapaliło się” – podano.
Śledztwo w sieci
Pominięcie drugiego samochodu wywołało lawinę komentarzy w mediach społecznościowych, że sprawa jest tuszowana, bo za kierownicą siedział polityk partii rządzącej albo osoba powiązana z władzą, wysoko postawiony policjant czy jego krewny. Wskazywano konkretnych funkcjonariuszy łódzkiej komendy wojewódzkiej (to jej teren) o identycznym (i niezbyt popularnym) nazwisku jak domniemany sprawca.