Bzdury z matury
Bzdury z matury. Robi się z tego granda, taki egzamin do niczego nie jest potrzebny
JOANNA CIEŚLA: – Od ogłoszenia rezultatów matur minęły ponad dwa miesiące, a co rusz spływają doniesienia o kolejnych dziwacznych rozstrzygnięciach odwołań od wyników, błędnych kluczach i niejasnych kryteriach oceniania. Jak się panu tego słucha?
KRZYSZTOF KONARZEWSKI: – Chwilami włosy stają mi dęba. Utwierdzam się w przekonaniu, że masowa matura ma sens ograniczony. Pozwala porównać wyniki między osobami, które do niej przystąpiły w tej samej sesji – przynajmniej z matematyki. Ale trudno mi pojąć, czemu może służyć egzamin, który zalicza 94,6 proc. zdających, jak w przypadku tzw. nowej matury w tym roku. Jeśli dodać do tego ujawnione błędy egzaminatorów, to trudno nie dojrzeć symptomów upadku systemu egzaminacyjnego.
Współtwórca polskiego systemu egzaminów zewnętrznych nie widzi sensu w masowej maturze…
Od lat uważam, że matura sama w sobie do niczego nie jest potrzebna. Kiedyś nasunęło mi się skojarzenie, że to rytuał podobny do bierzmowania. Wielu ludzi go przechodzi, ale nie wie, po co. Gdy pod koniec lat 90. w gronie ekspertów związanych z ówczesną Unią Wolności obmyślaliśmy zmiany w systemie edukacji, które miałyby nastąpić po wygraniu wyborów w 1997 r., dużo uwagi poświęciliśmy dwóm egzaminom: maturze i egzaminom wstępnym na studia. Zgadzaliśmy się, że oba mierzą to samo i oba mają poważne wady, więc należy je zastąpić jednym, a dobrym. Przeważył pogląd, żeby utrzymać maturę, bo to ona zamyka okres kształcenia w szkole średniej, a tym samym podnosi jej prestiż i poziom nauczania. Ja miałem wątpliwości i w następnych latach utwierdzałem się w przekonaniu, że były słuszne.
Chciał pan zlikwidować maturę, a utrzymać egzaminy wstępne?
Dokładniej: uważałem i uważam, że lepiej byłoby, aby egzamin – w podobnej formule do dzisiejszej matury, jednolity w skali kraju i przygotowany przez zewnętrznych ekspertów – odbywał się na uczelniach.