Społeczeństwo

Wyniki matur dobre jak za Giertycha. Ale nie ma co się tym upajać, jest drugie dno

Matura w Zielonej Górze Matura w Zielonej Górze Władyslaw Czulak / Agencja Wyborcza.pl
Gdyby na rozszerzeniach obowiązywał próg 30 proc., mielibyśmy egzaminacyjną katastrofę, a nie sukces. Tu nawet zero zalicza. Najbardziej przy tym dziwią wyniki matur z historii. Przedmiot niezwykle hołubiony przez PiS, oczko w głowie ministra Czarnka, a szału nie ma.

Centralna Komisja Egzaminacyjna ogłosiła wstępne wyniki matury 2023. Są tak dobre, że Dariusz Piontkowski oraz Marcin Smolik zaczęli wyjaśniać, jak mogło do tego dojść. Według wiceministra edukacji podziałało straszenie maturzystów wyższymi wymaganiami nowej formuły egzaminu. Natomiast dyrektor CKE przekonywał, że arkusze maturalne sprawdzało ponad 26 tys. niezależnych egzaminatorów. A zatem to oni przyczynili się do tego sukcesu pierwszych absolwentów zreformowanej podstawówki i czteroletniego liceum, a nie CKE czy MEiN.

Matury nie zaliczył prawie co siódmy

W poprzednich latach wyniki były znacznie gorsze. Gdy maturę oblewał tylko co piąty zdający, uznawano to za sukces. Zdarzył się rok, kiedy egzaminu dojrzałości w pierwszym terminie nie zdał nawet co trzeci. W 2023 r. dokonał się zatem olbrzymi skok, gdyż matury nie zaliczył prawie co siódmy (dokładnie co 6,5) absolwent liceum lub technikum. Tak dobra matura zdarzyła się 16 lat temu, ale wtedy cudu dokonał minister edukacji Roman Giertych, ogłaszając amnestię. Można było nie zdać jednego przedmiotu obowiązkowego, najczęściej chodziło o matematykę, a maturę uznawano za zaliczoną.

Roman Giertych zagrał więc w otwarte karty i po prostu uwolnił zdających od jednego egzaminu obowiązkowego, natomiast co kryje się za sukcesem tegorocznych maturzystów, wciąż nie bardzo wiemy. Jestem daleki od oskarżania kierownictwa MEiN i CKE, co czynią na forach nauczyciele, że doszło tu do jakiegoś przekrętu. Takie oskarżenie mogą postawić sami egzaminatorzy, co niektórzy nawet robią, a Najwyższa Izba Kontroli mogłaby na tej podstawie sprawdzić, jak to się stało, że doszło do tak olbrzymiego postępu w zdawalności matury. Być może dyrektor CKE znalazł jakiś sposób. Może odkrył nową filozofię sprawdzania arkuszy. Koniecznie powinien podzielić się tym odkryciem, a nie zwalać winę – a raczej zasługę – na 26 tys. egzaminatorów. Oni przecież tańczyli tak, jak im CKE zagrała.

Taki egzamin zdarzy się jeszcze raz

O wiele bardziej niepokoją słowa Marcina Smolika, że taka matura zdarzy się jeszcze tylko raz, natomiast od 2025 r. wszystkich zdających – również tych, którzy zechcą poprawiać wyniki z poprzednich lat – będą obowiązywały nowe wymagania, oparte na podstawach programowych znacznie trudniejszych niż obecna i przyszłoroczna matura. Dyrektor CKE powiedział zatem, że to, co dobre, szybko się skończy. Czy znaczy to, że więcej tak wysokiej zdawalności już nie będzie? Ostrzeżenie przed trudniejszą maturą od 2025 r. uczniowie mogą potraktować jak typowe straszenie, czyli de facto kolejne kłamstwo (do pierwszego kłamstwa – bezpodstawnego straszenia – przyznał się dzisiaj Dariusz Piontkowski). Straszenie to bardzo zły sposób zachęcania do nauki. Gdy się raz złapie ministra na kłamstwie, zawsze będzie się go podejrzewać, że nie mówi prawdy.

Tegoroczna matura okazała się zatem doskonała pod względem poziomu zdawalności. Cieszy to nie tylko uczniów, ale też władze uczelni, które obawiały się, że zbyt mało absolwentów szkół średnich uzyska prawo do podjęcia nauki w szkołach wyższych. Niepotrzebnie, chętnych do studiowania będzie w bród.

Gorzej prezentują się wyniki egzaminów zdawanych na poziomie rozszerzonym, a to one najwięcej mówią o umiejętnościach i wiedzy kandydatów na studia. Cieszymy się więc i gratulujemy CKE, że zorganizowała tak dobry pod względem zdawalności egzamin, jednak musimy poważnie zastanowić się nad przyczynami niskich wyników egzaminów zdawanych na poziomie rozszerzonym.

Wielu „zdało” na zero

Próg 30 proc., który decyduje o zdaniu matury, obowiązuje tylko na dwóch egzaminach zdawanych ustnie bez określenia poziomu (język polski i obcy) oraz trzech zdawanych pisemnie na poziomie podstawowym (język polski, obcy i matematyka). Natomiast egzaminy na poziomie rozszerzonym nie są objęte progiem wymagań, zatem nawet wynik zerowy nie dyskwalifikuje. Gdyby na rozszerzeniach obowiązywał próg 30 proc., mielibyśmy dzisiaj egzaminacyjną katastrofę, a nie sukces. A zatem wysoka zdawalność, jaką dzisiaj z dumą ogłosili wiceminister edukacji i dyrektor CKE, wynika z przepisu, który zezwala maturzystom tylko przyjść na egzamin rozszerzony (trzeba być obecnym na co najmniej jednym), natomiast wynik nie ma znaczenia. Zero też zalicza. Wyniki z rozszerzeń mówią o maturze najwięcej, gdyż tu egzaminatorzy nie musieli się starać, aby była wysoka zdawalność. Zdawał każdy, kto przystąpił, choć wielu „zdało” na zero.

Najgorzej wypada egzamin z fizyki (średnia w liceach to 43 proc., w technikach 16 proc.) oraz informatyki (w liceach 45 proc., w technikach 30 proc.). Tak niskie wyniki można wytłumaczyć brakami wyniesionymi ze szkoły podstawowej, które w szkołach średnich zostały jeszcze pogłębione. Nie ma bowiem kto uczyć informatyki i fizyki. Ci nauczyciele, którzy jeszcze są zatrudnieni, pracują na dwa etaty (w mojej szkole fizyk zbliżył się nawet do trzech), co prowadzi do przemęczenia i wypalenia zawodowego, albo też nie są prawdziwymi fachowcami, lecz naprędce przekwalifikowanymi. To samo dzieje się z nauczaniem matematyki, co najbardziej widać po tegorocznych wynikach egzaminu ósmoklasistów. Niebawem fala zaniedbań z matematyki dotrze do liceów. W tym roku widać już te symptomy zapaści (średni wynik matury rozszerzonej z matematyki w liceach to 50 proc., a w technikach 17 proc.).

Najbardziej dziwią wyniki egzaminu z historii (w liceach 45 proc., w technikach 27 proc.). Przedmiot ten jest niezwykle hołubiony przez PiS, jest wręcz oczkiem w głowie ministra Czarnka, czego wyrazem są zmiany w podstawie programowej, nowe podręczniki, wspierający przedmiot historia i teraźniejszość, wiele godzin danych nauczycielom historii, liczne konkursy z bogatymi nagrodami. A mimo to polska młodzież jest coraz gorsza z historii, wręcz się odwraca od tego przedmiotu. Mniej osób wybiera go na maturze, a ci, co zdają historię, osiągają coraz niższe wyniki. Przekonanie młodzieży do historii PiS-owi jakoś nie idzie. Uczniowie wolą geografię. Z geografii wyniki średnie są – no, może poza językiem angielskim – najlepsze (w liceach 53 proc., w technikach 37 proc.), choć też szału nie ma.

Zaniedbane technika i szkoły branżowe

Wyszło na jaw przy okazji, jak bardzo zaniedbane są technika. Nieomal wszystkie średnie wyniki egzaminów z przedmiotów do wyboru – zdawanych zatem na poziomie rozszerzonym – są zatrważająco niskie (chemia 14 proc., fizyka 16 proc.). Tak niskie, że gdyby obowiązywał próg zdawalności 30 proc., egzaminu nie zdałby właściwie nikt. Powodem wcale nie jest brak talentu uczniów w technikach, lecz fakt, że tam właśnie brakuje najwięcej nauczycieli. Zatrudnia się niefachowców, emerytów, nadmiernie obciąża obowiązkami, czego efektem są niskie wyniki nauczania i egzaminowania. Gdyby nie łaskawe prawo oświatowe, które pozwala zdać maturę z wynikiem zero, widzielibyśmy prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy.

A przecież MEiN prowadzi politykę zachęcania młodzieży do wyboru kształcenia zawodowego i wydaje na to wielkie pieniądze (np. tworzy sieć Branżowych Akademii Umiejętności). Rzekomo technika i szkoły branżowe doskonale kształcą. Wystarczy jednak przyjrzeć się wynikom matury, aby dostrzec, że minister kłamie. Szkoły zawodowe powinny dobrze kształcić w zawodzie, a technika również solidnie przygotowywać do matury (mają na to rok więcej niż licea), ale tak nie jest. Średnia z chemii, przedmiotu wybranego, a nie obowiązkowego, na poziomie 14 proc. to znak, że nauczanie chemii w technikach leży. To jest po prostu dno. Z innych przedmiotów jest podobnie źle.

Liczy się zdawalność

Nie ma co upajać się wysoką zdawalnością matury, należy raczej szerzej spojrzeć na wyniki. Jakkolwiek cieszy, że tak wiele osób zdało i zyskało tym samym prawo do podjęcia studiów, smuci świadomość, że braki maturzystów są olbrzymie. Wyjdą one natychmiast na studiach. Pracowników uczelni czeka więc olbrzymia praca, aby pomóc studentom wyrównać te braki. Gdyby uczonym przyszło do głowy szukać winnych zaniedbań, niech pomyślą, co było celem kształcenia tegorocznych maturzystów. Przede wszystkim zdawalność, a nie wiedza czy umiejętności. Najważniejsze, aby zdali (osiągnęli 30 proc. z przedmiotów obowiązkowych). I to się udało osiągnąć.

Resztę potrzebnych umiejętności przerzucono na czas studiów. Pensja asystenta – początkującego pracownika uczelni – to najniższa krajowa. Motywacji do ciężkiej pracy z niedouczonymi studentami raczej nie będzie. Podejrzewam, że celem studiowania również stanie się wysoka zdawalność. Całej reszty, owych potężnych braków w wiedzy i umiejętnościach, lepiej nie widzieć.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną