Cios w serca
Zatory w kardiochirurgii, cios w serca. Jak to możliwe, że pacjent umiera, czekając na podwózkę
W niedzielne popołudnie wyszła na ganek, żeby ogarnąć wzrokiem gospodarstwo. Nagle coś zgięło ją w pół, zasłabła, upadła. – Przenieśliśmy ją z synem na wersalkę. Przyjechało pogotowie, dali leki przeciwbólowe, zabrali do szpitala – opowiada Jan B., jej życiowy partner. Nocą zadzwonili, że Henryka nie żyje. Dla bliskich to był szok, „przecież wcale nie chorowała”. Potem przyszła wściekłość i zwyczajny ludzki żal, „jak to tak, umrzeć w szpitalu, bo nikt jej nie ratował?!”.
To nie do końca prawda: Henrykę M. (rocznik 1964) trafnie zdiagnozowano, ale operację musiał przeprowadzić inny szpital – taki, który ma kontrakt na świadczenia kardiochirurgiczne. Ten, do którego trafiła – w Gorzowie Wielkopolskim – jest „wielospecjalistyczny”, ale zabiegów kardiochirurgicznych nie wykonuje (właściwie: nie wykonywał, do tego wrócimy). Zatrudnia kardiochirurgów i personel wspomagający, ma nawet oddział kardiochirurgiczny. Od trzech lat jednak bez skutku walczy o kontrakt z NFZ. – Ja tego zupełnie nie rozumiem – rozkłada ręce Jan.
Kto w cyrku się nie śmieje
Aby pojąć, jak to możliwe, że szpital, który mógłby operować, nie robi tego z braku kontraktu, a pacjent umiera, czekając na podwózkę do innego, trzeba najpierw wiedzieć jedno: czym jest tętniak rozwarstwiający aorty wstępującej, który zabił Henrykę. – I w tym tkwi dodatkowy problem, bo taka nazwa nie sprzeda się w mediach, polityk nie użyje jej w kampanii wyborczej. Mało kto poza lekarzami rozumie, że z tym tętniakiem albo natychmiast trafia się na stół kardiochirurga, albo umiera. Trzeciej opcji zwykle nie ma – mówi dr Szymon Waligórski z gorzowskiej lecznicy.
Przyjrzyjmy się zatem tętniakowi.