Niewiele ci mogę dać
Młodym nie podoba się świat, który dostali w spadku. Starzy im go sknocili
Wydawać by się mogło, że w historii naszego narodu nie było tak oddanych i zatroskanych o swoje potomstwo rodziców, jak ci z pokolenia baby boomu (roczniki 40. i wczesne 50.) oraz tego nazywanego pokoleniem Solidarności (późniejsze 50. i wczesne 60.). To współcześni rodzice młodych dorosłych.
Pakiet WYOBRAŻONY
W latach 90. 80 proc. rodziców chciało dla swych dzieci wyższego wykształcenia (często słono przepłacanego), co wiązać się miało z mocną pozycją w wymarzonej, krzepkiej klasie – co najmniej – średniej, z dostatkiem i generalnie dobrostanem. Dzieci miały być mniej więcej takie same jak rodzice, tylko lepsze. Ich życie z grubsza takie samo jak rodziców, tylko łatwiejsze, szczęśliwsze i bogatsze. Niektórzy badacze społeczni zapędzili się w swym zachwycie, twierdząc, że modny wówczas tzw. koniec historii ma swój wyraz także w relacjach rodzinnych: młodych i starych przestaje cokolwiek różnić, od poglądów na świat po upodobania muzyczne.
Ale zapaliły się też lampki ostrzegawcze. Nie tylko w sprawie stref biedy, totalnego zaniedbania, sieroctwa społecznego. Jeśli bowiem sięgnąć do publicystycznych zmartwień POLITYKI sprzed 20 czy nawet jeszcze 10 lat, można odnieść wrażenie, że wtedy młodzi rodzice głównego nurtu zdrowo przeginali w nadopiekuńczości, koncentrowaniu się na dziecku, detalicznym projektowaniu jego przyszłości. Bo też decydowali się nie tyle na dziecko, ile na „projekt dziecko”. Traktowali je jako najważniejszy element swego „pakietu inwestycyjnego”.
Oto raport Agnieszki Niezgody „Dzieci skazane na sukces”, 2003 r.: „Dzieci przypominają samotne atomy, krążące między szkołą i niezliczonymi zajęciami pozalekcyjnymi. Języki, konie, tenis, obozy żeglarskie… Obijają się niekiedy o inne atomy.