Problem numer jeden
Problem numer jeden: nie ma dzieci. Ale wiecie, że to nie tylko (s)prawa kobiet?
Żal było patrzeć na telewizyjne relacje z parasolkowych protestów kobiet, jakie pod koniec listopada 2022 r., w 104. rocznicę uzyskania przez Polki praw wyborczych, odbyły się w kilku miastach, głównie w Warszawie pod domem Jarosława Kaczyńskiego (pewnie nieobecnego). Niewielkie grupy dziewczyn, czasem z partnerami, trochę dziarskich babć „w imieniu córek i wnuczek”, zabawne kartoniki, jak ten z wezwaniem: „Jarek wyjdź, damy w szyję”. Naprzeciw – zwarte szyki policjantów w czarnych rynsztunkach i pozach filmowych terminatorów. Ciemno, zimno, strasznie.
Nie ma dziś już chyba wątpliwości, że spór o prawo do aborcji stał się ważnym, emblematycznym elementem globalnego zmagania starego z nowym, konserwatyzmu z progresywizmem, światopoglądu kształtowanego przez religię ze świecką etyką humanizmu. Jeszcze kilka lat temu gotowi byliśmy uważać aborcję za temat zastępczy, niepotrzebnie ożywiany na cyniczne zapotrzebowanie polityczne. Ale nie tylko drastyczne doświadczenia polskie dowodzą, że jest to temat o fundamentalnym znaczeniu politycznym – niedawno w USA to właśnie ograniczenie prawa do przerwania ciąży miało decydujący wpływ na wybory uzupełniające do Senatu i Izby Reprezentantów.
Lecz w publicznych debatach dominuje ton, jakby aborcja, dzieci, decyzje matrymonialne i reprodukcyjne to była wyłączna sprawa kobiet, praw kobiet i walki o nie. Strona konserwatywna zabetonowała się w przekonaniu, że każda aborcja jest złem, a zło płynie ze strony kobiety, która z zimną krwią spod własnego serca morderczo wyrywa nieochrzczone „życie poczęte”.
Strona przeciwna, w tym kilka skądinąd znakomitych posłanek, bierze ciężar walki na siebie: tak, to my, kobiety, mamy prawo do decydowania o swoim ciele, wara politykom od naszych macic.