Cięcia w cesarkach
Rząd tnie cesarki, choć Polki boją się rodzić naturalnie. Co się dzieje na porodówkach?
Martyna, 36-latka z Katowic, jedyną dobrą rzeczą, którą może powiedzieć o swoim porodzie, jest to, że go przeżyła. Ona i jej córka. Opisuje go jako indukowane oksytocyną – podawaną, by zwiększyć skurcze i przyspieszyć poród – tortury w postaci bóli krzyżowych, przeżywane w pozycji na płasko, z zakazem wydania głośniejszego stęknięcia. – Myślałam, że skoro nie jestem histeryczką, mam wysoki próg bólu, u dentysty nie biorę znieczulenia, to nie będzie źle. Jako wielka entuzjastka porodów naturalnych byłam też w szkole rodzenia – opowiada. Przyjechała na porodówkę i na dzień dobry usłyszała, że musi zdążyć ze wszystkim w 10 godzin.
Bóle bez oksytocyny były znośne, przypominając te miesiączkowe. W pewnym momencie położne uznały, że Martyna jest „za wolna”, więc dostała kroplówkę. – Złożyłam się wtedy jak scyzoryk. Mój partner mówił, że nie było ze mną w czasie skurczu żadnego kontaktu. Z bólu warczałam przez zęby, jak zwierzątko – opowiada. Później sytuacja tylko przyspieszyła. Dziecko zaklinowało się w kanale rodnym. Lekarze zaczęli naciskać na brzuch, nacięli bez pozwolenia krocze, a kiedy dziecko, jak mówi Martyna, „wystrzeliło z impetem z jej macicy”, nie było chwili na kontakt „skóra do skóry”. Córka dostała 6 na 10 pkt w skali Apgar. – Przysięgłam sobie, że nigdy więcej rodzenia – mówi Martyna. Wróciła do domu, mając kilkadziesiąt szwów, w pakiecie z zakażeniem wewnątrzmacicznym, przez kilka miesięcy siadała tylko na „poduszce dla starszych pań”. Po kilku tygodniach przyszła także depresja, konieczność terapii i przyjmowania w związku z depresją farmakologii.
Od tego, jak będzie wyglądał poród, zależy – co podkreślają organizacje pacjenckie zajmujące się opieką okołoporodową – całe dalsze życie kobiety, w tym to, jakie decyzje, także reprodukcyjne, w przyszłości podejmie.