Na kuchennej szafce w Wolnej Szkole Razem na warszawskim Mokotowie kilka tygodni temu stanęło pomalowane na czerwono pudełko z żółtą trąbką. Skrzynka na listy. – Dzieci bardzo się wkręciły w ich pisanie. Wysyłają do siebie nawzajem, do rodziców, do nas, pedagogów, a my do nich – opowiada prowadząca Razem Maria Majewska. Ćwiczenie miało rozwijać staranne stawianie liter i czytanie, ale okazało się, że świetnie też spaja grupę. A ostatnio Maria Majewska postanowiła pokazać, że za pomocą listów można protestować i próbować wywierać wpływ na polityków. Dlatego teraz dzieci piszą do senatorów i do prezydenta: żeby odrzucili projekt ustawy, który niedawno pojawił się w Sejmie, utrudniający edukację domową. Bo one są szczęśliwe i chcą się dalej uczyć tak, jak lubią, w wolnej szkole.
Dzieci, które zamiast z tradycyjnych placówek – publicznych, prywatnych lub społecznych – korzystają z edukacji domowej (ED), czasem faktycznie przerabiają podstawę programową z rodzicami lub na własną rękę. Przybywa jednak i tych, które spędzają czas na zajęciach edukacyjnych lub warsztatach w tzw. wolnych lub demokratycznych szkołach, nazywanych też pozasystemowymi, opartych na swobodniejszych zasadach, tworzonych bez sztywnego gorsetu prawa oświatowego. Mogą w nich bywać przez kilka godzin w tygodniu albo – tak jak w Razem – od poniedziałku do piątku, od ósmej do nawet 17, w zależności od potrzeb rodziny.
I dzieci z domów, i te z wolnych szkół co roku zdają egzaminy ze wszystkich przedmiotów, organizowane przez placówki – często prywatne lub społeczne, które mają tzw. uprawnienia szkół publicznych. Podlegają nadzorowi kuratorium i często mają też dla uczniów z ED dodatkową ofertę – konsultacje, materiały, zajęcia pozalekcyjne.