Społeczeństwo

Jak nie Biblią, to rodziną, czyli nowe pieniądze od Czarnka dla Kościoła

Minister Przemysław Czarnek podczas inauguracji roku akademickiego na KUL w Lublinie Minister Przemysław Czarnek podczas inauguracji roku akademickiego na KUL w Lublinie Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.pl
Ze słów ministra Przemysława Czarnka wynika, że beneficjentem utworzenia dyscypliny o nazwie „nauki biblijne” ma być głównie KUL, który i tak kosztuje państwo krocie.

Minister nauki Przemysław Czarnek nadał urzędowy status dziedzin nauki bądź dyscypliny naukowej biblistyce i naukom o rodzinie. W ten sposób otwiera dla Kościoła nowe kanały dostępu do środków publicznych przeznaczonych na naukę, awizując kolejne nadużycia i sprzeniewierzenia. Nie istnieją bowiem żadne „nauki o rodzinie”, a biblistyka uprawiana przez księży również nie jest nauką – co wszelako nie znaczy, że nie istnieją naukowe badania nad życiem rodzinnym czy Biblią. Z całą pewnością nie o takie jednak badania akurat Czarnkowi chodzi.

Zyska głównie KUL

Podział na dziedziny i podpadające pod nie dyscypliny reguluje dość świeżej daty (bo z września 2018 r.) rozporządzenie Ministerstwa Edukacji i Nauki. W podziale tym uwzględniono jedną dziedzinę (bez podziału na dyscypliny) przynależną całkowicie Kościołowi, czyli teologię. Chodzi tu bowiem o teologię jedynie słuszną, czyli katolicką. Dodatkowo w ramach dziedziny, jaką stanowią nauki społeczne, Kościół ma zapewnione środki i możliwości tworzenia jednostek akademickich poświęconych dyscyplinie prawo kanoniczne. Gdyby zastosować reguły symetrii w stosunkach międzynarodowych, to Stolica Apostolska powinna otworzyć w Rzymie ośrodek badań nad polską konstytucją i konstytucjonalizmem oraz ośrodek badań nad polskim systemem prawnym.

Żarty na bok. Dziś rozporządzenie z 2018 r. zostało zmienione. Jak mówił Czarnek podczas inauguracji roku akademickiego na KUL, dopisał nowe dyscypliny i dziedziny, „w tym biblistykę i nauki o rodzinie”. Ściśle biorąc, nauki o rodzinie mają się stać jednocześnie dziedziną i dyscypliną, a nauki biblijne mają być dyscypliną w ramach dziedziny teologia. Ze słów ministra wynika, że beneficjentem utworzenia dyscypliny nauki biblijne ma być głównie KUL, który i tak kosztuje państwo krocie. Jego finansowanie gwarantowane jest bowiem przez konkordat, czyli „umowę”, a de facto deklarację państwa polskiego o przywilejach instytucji podległych Stolicy Apostolskiej na terenie Polski.

Ta całkowicie sprzeczna z ustanowionymi w polskiej konstytucji bezstronnością religijną państwa oraz równouprawnieniem wyznań umowa międzynarodowa stała się podstawą bądź raczej pretekstem do wielorakich sprzeniewierzeń środków publicznych, prawem kaduka przekazywanych na konta kościelnych osób prawnych. Ministerstwo Edukacji i Nauki jest jedną z pomniejszych przepompowni środków, niemniej jednak minister Czarnek robi, co może, aby udział jego resortu w skubaniu polskiego budżetu przez Kościół był jak największy. Nie ukrywa on bowiem, że za nic ma zobowiązanie do wierności konstytucji, która wyklucza, aby brał udział w stanowieniu prawa i rządził w sposób inspirowany wiarą religijną oraz w interesie obcego państwa na gruncie przekonań religijnych utożsamianego z interesem Polski. Jego klerykalizm i bigoteria są ostentacyjne i bezwstydne.

Publiczne pieniądze na Kościół

Organizacja nauki w Polsce, czyli system prawny oraz instytucjonalno-finansowy, w ramach którego toczy się życie naukowe i edukacja na poziomie akademickim, podzielony jest na dwie części. Większość instytucji, procedur i środków służy działalności naukowej, a mniejsza część, jednakowoż stale rosnąca, służy jako jeden z licznych kanałów transferu środków pomiędzy państwem polskim a kontrolowanym przez Stolicę Apostolską polskim Kościołem rzymskokatolickim. Kościół stworzył sobie paralelny w stosunku do środowisk naukowych wewnętrzny system uczelni i awansów naukowych, finansowany w lwiej części przez rząd pod pretekstem naukowego charakteru działalności prowadzonej przez Kościół w ramach wydziałów teologicznych państwowych uniwersytetów, w ramach uczelni katolickich i rozmaitych quasi-naukowych dyscyplin, jak teologia czy prawo kanoniczne.

Dzięki temu, korzystając z pretekstu, że w średniowieczu wszystkie uczelnie i nauki były kościelne (a jakie miały być?), Kościół za publiczne pieniądze finansuje propagowanie doktryn katolickich, w dodatku korzystając z autorytetu związanego ze stopniami naukowymi. Oczywiście, zdarza się – i to nierzadko – że jakiś ksiądz czy też świecki pracownik uczelni wyznaniowej prowadzi działalność naukową. Są księża, którzy w pełni zasłużyli sobie na swoje stopnie naukowe, a nawet tytuł profesora. Jednakże w ogromnej większości „księża profesorowie” nie mają z nauką nic wspólnego, poza tym, że w swoich wyznaniowych publikacjach posługują się terminami naukowymi i stosują takie elementy redakcyjne, jak przypisy i bibliografia. Gros prac z „obiegu kościelnego” sytuuje się albo w obszarze teologii, która jest wszystkim, ale na pewno nie nauką, albo skrajnie zideologizowanych i podporządkowanych ściśle określonym doktrynom kościelnym obszarów badawczych związanych z psychologią, pedagogiką czy socjologią.

Odrębną sferę stanowią badania nad historią Kościoła, bezwzględnie podporządkowane zadaniu jej wybielania i manipulacjom mającym marginalizować i relatywizować krwawą dominantę dziejów tej totalnej, a w wielu wypadkach i okresach wręcz totalitarnej instytucji. Poza wszelką dyskusją pozostaje kwestia wolności badań naukowych w obrębie instytucji i uczelni kościelnych. Całkiem oficjalnie wszystko, co mówią i piszą pracownicy takich jednostek, musi być zgodne z „nauczaniem” Kościoła i temuż Kościołowi służyć. Jak powiedział kiedyś na inauguracji roku akademickiego rektor KUL ks. prof. Stanisław Wielgus, „to jest uczelnia katolicka, a komu się to nie podoba, niech lepiej siedzi cicho”.

Miliony miały iść na naukę

Księża bez żadnych przeszkód i bez jakiejkolwiek państwowej kontroli nadają sobie wzajemnie stopnie naukowe i sięgają po znaczne środki na swoje „projekty badawcze”, wydziały, instytuty, na prowadzenie studiów i całych uczelni. Księża recenzują księży, publikują w specjalnie powołanych do tego celu „naukowych” wydawnictwach i czasopismach, a w dodatku mają swoje własne dyscypliny naukowe, jak teologia i prawo kanoniczne, do których państwu i świeckim akademikom z natury rzeczy nie wolno się wtrącać. Ten pasożytniczy system pseudonauki kosztuje miliardy i to z budżetu przeznaczonego na naukę.

Umocowanie przez Jarosława Kaczyńskiego na stanowisku ministra edukacji i nauki aroganckiego fundamentalisty katolickiego miało na celu upokorzenie środowisk nauczycielskich i akademickich, definitywne oddanie edukacji szkolnej pod nadzór Kościoła, lecz również zwiększenie transferów finansowych z budżetu nauki do instytucji kościelnych. Służyło temu wciągnięcie licznych czasopism wyznaniowych na listę czasopism punktowanych, dotacje celowe na uczelnie katolickie (na czele z KUL) oraz zwiększenie liczby kościelnych dyscyplin naukowych. Czym więcej punktów otrzymują księża za publikacje w swoich periodykach, tym wyższą kategorię i wyższe dofinansowanie otrzymują uczelnie i wydziały, w których są zatrudnieni. Kolejne kościelne dyscypliny naukowe to zobowiązanie państwa do finansowania ich działalności, czyli nowe środki dla Kościoła.

Część opinii publicznej może się dać zwieść uczonymi nazwami, takimi jak teologia czy biblistyka. Otóż nie ma takiej nauki, jak teologia. Żadna nauka nie zakłada istnienia żadnego bóstwa ani nie traktuje żadnego tekstu jako „natchnionego”. Rozważania o trójpostaciowej istocie, która jako doskonała jedność stworzyła świat, by wcielić się następnie w ciało mężczyzny urodzonego bez udziału męskiego nasienia itd. nie mają charakteru naukowego. Kropka. Prawo kanoniczne jest sprawą wewnętrzną Kościoła i finansowanie go ze środków publicznych państwa polskiego jest po prostu skandalem. Nauki o rodzinie, owszem, istnieją, a to w tym znaczeniu, że w ramach nauk takich jak socjologia, psychologia i antropologia bada się ewolucję modeli życia rodzinnego oraz interakcje pomiędzy różnego typu rodzinami a ich środowiskiem społeczno-instytucjonalnym. Natomiast działalność quasi-badawcza z góry podporządkowana tezie o supremacji popieranego przez Kościół modelu rodziny nad każdym innym z natury rzeczy nie jest naukowa, lecz ideologiczna. Nie ma natomiast żadnego pola do dyskusji odnośnie do tego, czy Czarnkowe „nauki o rodzinie” mają w jego zamyśle oznaczać całokształt nadań nad problematyką rodzinną, czy też właśnie propagowanie katolickiego konserwatyzmu. Zamysł jest bowiem jednoznaczny, co zresztą potwierdził w czasie swojego adresu do społeczności KUL.

Nauka o Biblii

A co z biblistyką? Czyż nie istnieje nauka o Biblii? Istnieje i ma się dobrze. Biblia jest zbiorem rozmaitego rodzaju i pochodzących z różnych epok tekstów tradycji żydowskiej. Badania nad tymi tekstami są bardzo rozwinięte i bardzo trudno coś jeszcze do nich dołożyć, choć nie jest to całkiem niemożliwe. Są to w każdym razie badania historyczne i filologiczne związane ze starożytną kulturą żydowską i – na tej samej zasadzie jak np. studia staropolskie, będące domeną Polaków – prowadzone są głównie przez Żydów. Nie jest oczywiście wykluczone, że jakiś Polak pozna doskonale język hebrajski i aramejski, odbędzie odpowiednie studia i włączy się w obieg badań naukowych nad Biblią. Jest to jednakże bardzo trudne i udało się niewielu chętnym.

Polacy muszą się najczęściej zadowalać biblistyką jako częścią teologii, a więc ideologicznie ukierunkowanym i silnie kontrolowanym od strony doktrynalnej dyskursem polskojęzycznym. Ze światową nauką o Biblii nie ma to nic wspólnego. Nie tylko z powodu gigantycznej bariery językowej (wyobraźmy sobie, że Izraelczyk zechce zostać specjalistą od dokumentów staropolskich!), lecz po prostu dlatego, że biblistyka jest nauką, która nie tylko nie ma nic wspólnego z apoteozą Jezusa z Nazaretu, lecz jest subdyscypliną studiów nad historią i literaturą Żydów. I doprawdy chyba pan Czarnek nie chce nas przekonać, że właśnie to miał na myśli, zwłaszcza że definiuje biblistykę jako dyscyplinę w ramach teologii – i to bynajmniej nie żydowskiej.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną