Społeczeństwo

„Jak się chciało, to teraz boli”. Poród bez intymności i godności, z wyzwiskami

Zaczęłam krzyczeć: „nie nacinać, nie nacinać!”. Położna podeszła do mnie i powiedziała z pogardą: „dobrze, pani sobie życzy ochrony krocza”. Zaczęłam krzyczeć: „nie nacinać, nie nacinać!”. Położna podeszła do mnie i powiedziała z pogardą: „dobrze, pani sobie życzy ochrony krocza”. Arkadiusz Wojtasiewicz / Agencja Wyborcza.pl
Półtora roku trwały starania Moniki Prudło o przyznanie, że złamano jej prawa pacjenckie. Od lekarza usłyszała, że „jak się chciało, to teraz boli”, nie mogła rodzić na stojąco, podano jej wbrew woli oksytocynę. Po porodzie dostała córkę do przytulenia tylko na kilka minut.

MONIKA PRUDŁO: Jakby pani kiedyś o tym ze mną rozmawiała, to byłby tylko płacz i szlochanie. Dopiero teraz mam siłę opowiadać o tym normalnie.

AGATA SZCZERBIAK: To niech pani zacznie od początku.
Do szpitala pojechaliśmy z partnerem o godz. 23. Pan w recepcji, widząc, że przyjechaliśmy na poród, zadzwonił do położnych, żeby na nas czekały. Zrobiono mi test na covid, bo to był styczeń 2021 r., środek pandemii. Wypełniłam ankietę. Test wyszedł negatywny. Dalej musiałam iść już sama, bo wtedy w szpitalu w Radomsku nie było porodów rodzinnych.

Weszłam na oddział z położną, która mnie poganiała. „Szybko, szybko”, „muszę cię przed północą wbić do systemu”. Nie wiem, dlaczego tak. To było dla mnie niezrozumiałe. Przy każdym skurczu pomagało mi, jak kucałam w rozkroku, dlatego byłam powolna i nie mogłam za nią pędzić.

Dotarłyśmy do pokoju położnych, gdzie odbył się krótki wywiad. Przebrałam się w koszulę, pielęgniarka podłączyła mi KTG, miałam też stertę papierów do popisania. Ciężko mi było to wszystko czytać przy skurczach. Położna zaprowadziła mnie na oddział. Miałam małe rozwarcie, na dwa centymetry. Położna zawołała mnie do gabinetu, bo chciała wkuć w ramię wenflon. Pamiętam mój pierwszy poród i wenflon, który był strasznie niewygodny. Bałam się, że go wyszarpię, że gdzieś o coś zahaczę. Zapobiegawczo nie chciałam go zakładać i odmówiłam.

Chodziłam po korytarzu w środku nocy. Niektóre sale były otwarte, niektóre zamknięte. Kucałam, to mi pomagało. Stękałam, jęczałam, jak to przy skurczach. Nie chciałam być w przypisanej mi sali, bo tam spały dwie inne kobiety. Na korytarzu wiedziałam, że jestem trochę sama. Zrobiłam sobie miejsce w kąciku gazetkowym. Położna dwa razy w ciągu paru godzin zbadała na moją prośbę rozwarcie. Odpoczywałam na krześle, na podłodze, w pewnym momencie rozłożyłam sobie koc, bo nie wiedziałam, czy tu nie urodzę, a bałam się, że jeśli tak się stanie, to dziecko uderzy głową o podłogę. Krzyczałam i zwijałam się z bólu.

„Ty mi tu zaraz urodzisz”

Nikt do pani wtedy nie podszedł, nie zapytał, co się dzieje, nie zajął się panią?
Położna zeznała, że cały czas mnie wtedy słyszała. To możliwe, był środek nocy, nawet jak drzwi są zamknięte, to i tak słychać, kiedy ktoś się drze w niebogłosy tak jak ja wtedy, ale mimo wszystko czułam się sama. Kiedy zajrzała do mnie dwa razy, dopytywałam, czy mogę wypróbować aparat tens. To takie urządzenie, które neutralizuje ból. Pytałam też o gaz, który przez maseczkę albo wziernik można sobie dawkować w czasie porodu. Albo worek sako, bo pamiętam, że podczas pierwszego porodu odpoczywałam na nim. Położna nie miała jednak woli, żeby mi to dostarczyć.

Ile czasu spędziła pani na korytarzu?
Trzy i pół godziny, może cztery. W pewnym momencie krzyk przestał mi pomagać i musiałam znosić skurcze w ciszy. Wszystko mnie bolało, było mi zimno, czułam, że zemdleję. Zawołałam cichutko położną. Przyszła. Zaczęłam się trząść, nie umiałam tego w ogóle pohamować, myślałam, że z tego drżenia wypadną mi zaraz zęby. Położna powiedziała, że zrobimy KTG i sobie wtedy poleżę. W tych skurczach trudno leżeć, wolałam się ruszać, ale oczywiście poszłam. Ona potem zeznała, że w ogóle nie chciałam KTG i musiała mnie do niego namawiać.

Jakoś się wdrapałam na wysokie łóżko. Podłączyła mi KTG i wyszła. Musiałam jedną ręką trzymać urządzenie, a drugą chwycić się szafki, żeby nie spaść z łóżka. Dwa razy przychodziła, bo ruszyłam ręką i nie było zapisu. Pamiętam, że kiedy narzekałam na ból, położna powiedziała, że ona swoje dzieci urodziła szybko, w półtorej godziny... To nie było miłe.

Mówiłam, że mam skurcze parte, bo to już drugi poród, więc odróżniałam je od zwykłych. One same wypychały dziecko. Jeden się kończył, drugi zaczynał. Dwa razy powiedziałam o tym położnej. Kiedy przyszła za drugim razem i zaczęła mnie badać, zobaczyłam jej wystraszone oczy. Włożyła mi palce do pochwy i przestraszyła się, bo poczuła wychodzącą główkę dziecka. Zeznała potem, że w tamtym momencie wyczuła napięty pęcherz. Przeklęła: „o ja pierdolę!”.

Pobiegła po wózek, przybiegła z nim w pędzie i powiedziała: „chodź, bo ty mi już zaraz urodzisz”. Nie chciałam się stamtąd ruszać, bo czułam, że jeszcze parę skurczy i dziecko się pojawi. Ale ona zrzuciła mnie z wysokiego łóżka, łapiąc za ramię i nogę. To nie była pomoc w delikatnym zejściu. Wystraszyłam się, że coś stanie się dziecku. Uważam, że mogło dojść wtedy do tragedii.

Krzyczałam, że chcę rodzić na stojąco

Miała pani plan porodu?
Przy pierwszym porodzie miałam, ale ostatecznie wyszło zupełnie inaczej, więc przy córce już go nie układałam.

Pędziliśmy na porodówkę. Położna prosiła mnie: „nie przyj, nie przyj!”. Wtedy to już nie zależało ode mnie, bo skurcze same wypychały dziecko.

Chciałam rodzić na stojąco, opierając się na łóżku. Byłam cały czas w bieliźnie, bo bałam się, że urodzę, pomyślałam, że bielizna przytrzyma główkę dziecka. Poza tym – z grzeczności. Nie chciałam nabrudzić na oddziale i robić dodatkowego kłopotu. Więc krzyczałam, że chcę rodzić na stojąco. Pielęgniarki prosiły mnie, żebym położyła się na łóżku, niby tylko do zbadania. Zgodziłam się, nie wiedząc, że już nie pozwolą mi wstać i rodzić w pozycji wertykalnej. To nie było typowe łóżko porodowe, raczej niska leżanka z podpórkami. Potem dowiedziałam się, że szpital kupił nowe łóżko porodowe, które miało zastąpić jakieś awaryjne, na które wtedy musiałam chyba natrafić. Nie miałam żadnej poduszki ani podpórki pod głowę, leżałam całkiem na płasko. Opierałam się na łokciach, żeby być trochę wyżej. Położna kazała mi podnieść nogi. Nie miałam na to siły. Kiedy boli brzuch, a ktoś karze unieść nogi, to wszystkie mięśnie pracują. „No podnieść te nogi”, mówiły. I tak trzy razy. „Proszę mi pomóc”, powiedziałam. „Ja nie jestem od podnoszenia ci nóg”. Wzięła je w końcu z pogardą i dosłownie rzuciła na podpórki. Za chwilę: „podnieś to dupsko do góry”, bo chciała mi podłożyć podkład. To ostatkiem sił zrobiłam sama. Taka pozycja utrudniała mi poród. Ona była może dla personelu wygodna, ale nie dla mnie.

Krzyczę z bólu. Usłyszałam wtedy od lekarza, który stał nade mną: „jak się chciało, to teraz boli”. Każdy, kto by w takim momencie coś takiego usłyszał, już by ryczał jak bóbr. To zdanie długo potem śniło mi się po nocach. „Jak się chciało, to teraz boli”. „Jak się chciało, to teraz boli”. „Jak się chciało, to teraz boli”. Ten lekarz siedział mi w głowie i tak mówił. Nie pamiętam jego miny, bo miał maseczkę na twarzy, ale oczy wyrażały pogardę.

Co stało się potem?
Położna zaczęła mnie podgalać, a wiedziałam, że golenie równa się nacięcie. Wiedziałam o tym, bo podczas pierwszego porodu położne dały mi do podpisu zgodę na nacinanie krocza pod groźbą, że inaczej dziecko się udusi. Tamta ginekolog nieumiejętnie mnie wtedy nacięła, przycięła wagę sromową mniejszą. Mam teraz trzy wargi sromowe, a nie dwie. Więc nie chciałam tego nacięcia i przed porodem robiłam wszystko, żeby tego uniknąć. Masowałam krocze. Kupiłam balonik specjalny do ćwiczeń. Ćwiczyłam, żeby tylko znowu mnie nie nacięli. Zaczęłam krzyczeć: „nie nacinać, nie nacinać!”. Położna, która siedziała na stołku przede mną, z pogardą: „dobrze, pani sobie życzy ochrony krocza”.

Szybko zabrali mi dziecko

„Pacjentka nie rodziła w pozycji wertykalnej, pozbawiono ją owłosienia łonowego bez uzgodnienia z nią”. To cytat z dokumentacji Rzecznika Praw Pacjentów.
Podano mi siłą oksytocynę. Urodziłam na leżąco. Dziecko zostało mi położone na brzuch i po paru minutach zabrane do mierzenia, ważenia. Kiedy wywożono mnie z sali porodowej, a pielęgniarka owinęła moje dziecko w te wszystkie beciki, wyciągnęłam ręce. Po moją ukochaną córeczkę. Chciałam ją wziąć do siebie. Położna, która ją trzymała, chciała mi ją dać, ale druga wtedy powiedziała: „nie dawaj jej, bo ona jest jakaś taka…”. Nie dosłyszałam epitetu. Potem sobie pomyślałam, że to była chyba taka kara dla mnie za to, że w ich odczuciu nie współpracowałam. W sali przejściowej córka została umieszczona pod promiennikami ciepła, niby była na wyciągnięcie ręki, widziałam ją. Płakała strasznie przez godzinę. Serce mi pękało. Chciałam do niej wstać, ale nie miałam siły. Nikt mnie nie słyszał, nikt nie przychodził przez godzinę, a mnie było tak szkoda, że córcia się męczy.

Ukarano mnie w ten sposób, bo odważyłam się myśleć. Położna potem wpisała w dokumentacji medycznej, że kontakt „skóra do skóry” trwał dwie godziny, a dziecko zostało zabrane ze względu na „niestabilny stan rodzącej”.

Kiedy zdecydowała się pani złożyć skargę na szpital?
Urodziłam 7 stycznia, a tydzień później napisałam do Fundacji Rodzić po Ludzku. Dostałam link do wypełnienia skargi, która została przekazana jednocześnie do szpitala w Radomsku, Rzecznika Praw Pacjenta, Okręgowej Izby Pielęgniarek i Położnych oraz do Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej. Dostałam odpowiedź od szpitala, który oczywiście nie miał sobie nic do zarzucenia. Napisali, że poród to dynamiczne przeżycie, ale „jeśli pacjentka czuje się niekomfortowo, to przepraszamy”. W dokumentacji były takie błędy jak np. to, że „rana po cesarskim cięciu goi się prawidłowo”, a ja przecież rodziłam naturalnie.

Byłam przesłuchiwana w Okręgowej Izbie Pielęgniarek i Położnych w Łodzi, a potem w Częstochowie przed Rzecznikiem Odpowiedzialności Zawodowej, który, pamiętam, zamiast na komputerze robił notatki odręcznie na kartce, które było trudno rozczytać przy podpisywaniu.

Moją rutyną, kiedy dzieci jeszcze spały, było wertowanie rano przy kawie dokumentacji medycznej. Chciałam znaleźć wszystkie nieprawidłowości. Trafiłam na dwa dokumenty: wskazówki dotyczące karmienia piersią i szkolenie z karmienia piersią, pod którymi znajdowały się nie moje podpisy. Ktoś się za mnie podpisał. Pani Maria Godlewska z fundacji napisała, „że to się w głowie nie mieści”. W jednym z tych dokumentów było napisane, że ja, matka, która karmiła swoje pierwsze dziecko przez dwa lata, przed edukacją o karmieniu piersią w szpitalu nie wiedziałam nic. Żadna z pielęgniarek się nie przyznała, a Okręgowa Izba Pielęgniarek umorzyła sprawę. Odwołałam się do Naczelnej Izby Pielęgniarek, która pouczyła Izbę Okręgową, że trzeba w tej sprawie zawiadomić prokuraturę, bo „czyn skierowany przeciwko wiarygodności dokumentów jest przestępstwem ściganym z urzędu”. W lutym 2022 r. zostałam wezwana na przesłuchanie. Po jakimś czasie przyszło zawiadomienie o wszczęciu dochodzenia przez prokuraturę. Położna podobno została znaleziona i poddała się dobrowolnej karze.

Poród bez intymności i godności

Jak się pani wtedy czuła?
Byłam otępiała strasznie, nie radziłam sobie z papierkową robotą i gdyby nie pani Maria Godlewska z Fundacji Rodzić po Ludzku, nie dałabym sobie rady. Ona podtrzymywała mnie na duchu, że jeszcze nie wszystkie furtki zostały zamknięte i trzeba drążyć tę skałę. Stałam się dzięki pani Marii taką osobą, która sobie już poradzi.

Niestety, Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej umorzył sprawę. Odwołałam się. Sąd lekarski umorzył sprawę przeciwko ginekologowi, który powiedział: „jak się chciało, to teraz boli”, i tu nie było już dla mnie żadnej ścieżki. Ale jednocześnie rzecznik napisał, że „widzi konieczność przeprowadzenia szkolenia prewencyjnego dla personelu medycznego z zakresu komunikacji z pacjentem, edukacji zdrowotnej pacjenta, w tym uświadomienia pacjentowi, że edukacja to każdorazowa rozmowa, pokazanie czynności pielęgnacyjnych itp.”.

Na forum mojego miasta znalazłam dziewczynę, która była na oddziale tego samego dnia co ja. Jak ją wywieźli z sali operacyjnej, to zapamiętała dziewczynę, która kłóciła się z personelem o pozycję porodową. To byłam ja. Słyszała, jak położne mówiły do mnie: „zamknij się”. Wszystkie te informacje przekazałam do Rzecznika Praw Pacjenta. Ta dziewczyna zeznawała dla mnie w Łodzi. Po jakimś czasie dostałam od Rzecznika pismo, że tak, moje prawa zostały naruszone.

Rzecznik Praw Pacjenta stwierdził naruszenie prawa do świadczeń zdrowotnych, intymności i godności. „Przerwanie po kilku minutach kontaktu »skóra do skóry«; brak możliwości porodu w pozycji wertykalnej, co spowodowało u kobiety poczucie przedmiotowego traktowania i de facto służyło wyłącznie wygodzie personelu, gdyż pozycja leżąca ułatwia nadzór nad przebiegiem porodu; naruszenie prawa do intymności i godności z powodu przedmiotowego traktowania przez personel medyczny”.
Szpital tłumaczył się moim niestabilnym zachowaniem. Ale co ja miałabym na celu, żeby tak kłamać? Po co było te półtora roku walki? Trzy miesiące po porodzie zaczęłam mieć myśli samobójcze. Nie mogłam karmić córki, kupowałam jej mleko modyfikowane. Poszłam do psychiatry, dostałam tabletki, ale bałam się je brać, żeby nie stracić nad sobą kontroli. Żeby nie stracić kontroli tak, jak straciłam ją w czasie porodu. Bardzo zwracałam uwagę na to, jak kto się do mnie zwraca. Mój partner musiał po pracy zajmować się dziećmi, bo nie dawałam rady psychicznie. Przez pierwsze pół roku bałam się ludzi, nie chciałam wychodzić z domu. Na spacery z dziećmi wychodził partner.

Widzę po córce, że nie mam z nią takiej więzi emocjonalnej i dopatruję się przyczyn w tym, że nie byłam w stanie poświęcać jej dużo czasu. Moja córka ma ponad półtora roku, ale nie przytula się do mnie sama, nie lubi buziaków, jest takim samowystarczalnym dzieckiem. Wciąż mam nadzieję, że uda mi się nadrobić to, co szpital napsuł. Personel odebrał mi możliwość bycia dobrą mamą. Wiem, że żadne pieniądze nie zwrócą nam straconych początków, ale chciałabym uzyskać od szpitala zadośćuczynienie. Moja córka cierpiała przez nich.

Powiem jeszcze pani, że ten lekarz, który powiedział: „jak się chciało, to teraz boli”, był młody. Trudno mi nie myśleć o tym, że skoro dziś taki jest, to za dziesięć lat będzie po prostu katem dla innych kobiet.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną