Miały być wakacje życia, a wyszedł survival. Anetta Wojtowicz-Dąbrowa w lutym tego roku wybrała się na Zanzibar za namową siostry, która wcześniej zaznała już tamtejszych uroków dzięki firmie Pili Pili. Bardzo sobie pobyt chwaliła i nie mogła się doczekać następnego. Ale nic dwa razy się nie zdarza. – Sielanka skończyła się trzeciego dnia – wspomina Wojtowicz-Dąbrowa. – Przyjechał do nas pracownik lokalnej organizacji turystycznej i zapytał, czy czujemy się bezpiecznie. Zabrzmiało groźnie. Okazało się, że w jednym z hoteli spod szyldu Pili Pili doszło do rozrób. Miejscowi dostawcy towarów dla Pili Pili nie mogli się doczekać pieniędzy. Puściły im nerwy. Ktoś wybił szyby w samochodzie należącym do ojca tego biznesu, Wojciecha Żabińskiego.
Lokalna władza oddelegowała do ochrony hotelu uzbrojonych mundurowych. W tym również wojsko z psami. Była to jako taka gwarancja spokoju, ale czar rajskich wakacji prysł. Niektórzy goście snuli ponure wizje ataku na hotel i barykadowali się na noc w pokojach. Ci z dziećmi na wyścigi zaczęli szukać zakwaterowania gdzie indziej, nie oglądając się na to, że trzeba pobyt opłacić ponownie. Z ust do ust krążyła plotka, że niewypłacalność biznesu oznaczać może uziemienie na rajskiej wyspie.
– Na szczęście okazało się, że rezerwacja biletu powrotnego jest ważna. Ale szczerze mówiąc, uwierzyłam w to dopiero, gdy zajęłam miejsce w samolocie – dodaje Wojtowicz-Dąbrowa. Linie lotnicze Enter Air ogłosiły jednak koniec współpracy ze spółkami Pili Pili w maju, gdyż rejsy nie zostały opłacone. Wojciech Żabiński doradził tym, którzy wykupili u niego rajskie wczasy, by polowali na biletowe promocje.
Turyści z turnusu lutowego niemal dwa tygodnie na Zanzibarze musieli więc jakoś przetrwać, organizując pobyt na nowo.