Marek H.-L., rocznik 70., murarz-płytkarz, czworo dzieci, żonaty, pracował w Niemczech, miał firmę budowlaną.
Piotr H.-L., syn Marka, bez zawodu, bezrobotny utrzymujący się ze sprzedaży znaczków pocztowych.
Agnieszka L.-H., córka Marka, krawcowa, mężatka, troje dzieci, nie pracuje.
Andrzej B., bez zawodu, zatrudniony w domach aukcyjnych jako specjalista.
I Jadwiga B.-D., rocznik 46., od 1971 r. zatrudniona w jedynym w Polsce Muzeum Poczty i Telekomunikacji we Wrocławiu, rok temu obchodzącym stulecie istnienia, przeniesionym tu z Warszawy w 1955 r. W 1980 r., kiedy powstały NSZZ Solidarność wieloletni dyrektor placówki tak się zezłościł (był partyjny), że z tej złości odszedł na emeryturę. Zanim odszedł, zapytał Jadwigę B.-D., czy go zastąpi. No to zastąpiła, a w 1982 r. z pełniącej obowiązki dyrektora została dyrektorką z nominacją ministra łączności. W 2016 r. zwolniona dyscyplinarnie. Wdowa, samotna, z rodziny pocztowców. Dziadek przed wojną zakładał telefony, mama była urzędniczką w dyrekcji regionu we Wrocławiu, a ciotka telefonistką.
Tę piątkę połączyły znaczki, akty oskarżenia i dwa procesy.
Marek H.-L. oskarżony jest o kradzież znaczków z muzeum, którym kierowała Jadwiga B.-D. Jego dzieci o to, że sprzedawały te znaczki na aukcjach internetowych. Andrzej B. o to, że przyjął 13 skradzionych znaczków. A była już dyrektorka o poważne niedopełnienie obowiązków.
Prokuratura straty muzeum, a co za tym idzie i polskiej kultury, oszacowała na – bagatela – 1 443 509,50 zł. Ze skradzionych 138 eksponatów – w tym m.in. znaczków ze zbiorów „Poczta Polowa A.K.” wydanych w 1944 r., znaczków plebiscytowych z albumu „Górny Śląsk” oraz arkusza około 100 znaczków pocztowych wydanych na przełomie lat 1918–19 o nominale 30 fenigów – odzyskano zaledwie cztery sztuki.