JOANNA PODGÓRSKA: – Zna pani ten dowcip? Matka pyta: Synku, czy ty masz jakiś problem z narkotykami?, a syn odpowiada: Żadnego. Dzwonię i diler jest za pół godziny.
MARIA BANASZAK: – Znam. Tylko że dla mnie to nie jest dowcip. Nasi pacjenci dokładnie tak opisują sytuację. Dziś problemem nie jest dostęp do narkotyków, ale to, żeby trzymać się od nich z daleka. Już dawno nie ma podziału szkół na lepsze i gorsze pod tym względem. Różnią się jedynie rodzajem i ceną substancji.
Czy to przejaw opisywanego przez panią zjawiska demokratyzacji narkomanii? Kiedyś dotyczyła albo bohemy, albo patologii.
Tak. Jest obecna nie tylko w miastach, ale i na wsiach, dotyka nie tylko młodzież, lecz też osoby dojrzałe oraz starsze. Nie jest już, jak kiedyś, przejawem sprzeciwiania się systemowi i kontestacji, która była domeną wąskiej grupy. A z drugiej strony – tzw. patologii, czyli rodzin dysfunkcyjnych, o niskim statusie. Nie ma już także podziału geograficznego. Kiedyś moi pacjenci pochodzili głównie z większych miast. Z biegiem lat uzależnienia zaczęły dotyczyć ludzi z coraz mniejszych miejscowości, a także ze wsi. Nie ma już w Polsce rejonów czy grup społecznych wolnych od narkotyków.
Kiedyś wachlarz substancji odurzających był o wiele mniejszy. Dziś – do wyboru, do koloru.
Patrząc historycznie, dawniej nie było czegoś takiego jak czarny rynek; raczej chałupnictwo. Ludzie produkowali na własny użytek. Trzeba było wiedzieć, jak, gdzie. Polska heroina, czyli kompot, podawana była dożylnie, co dla większości było barierą nie do przejścia. Narkomanię od tzw. normalnego świata oddzielała gruba kreska. Potrzeba było „wtajemniczenia”, by brać udział w narkomańskich rytuałach.