VIOLETTA KRASNOWSKA: – W książce „Polscy miliarderzy” odsłania pani sekrety naszej elity finansowej. Mowa m.in. o ludziach z listy 100 najbogatszych Polaków miesięcznika „Forbes”, gdzie najbiedniejszy – setny – ma już „tylko” 824 mln zł majątku. I co widzimy? Ćpanie, picie, prostytutki, życie na pokaz i wyścigi, kto ma większy jacht, albo walkę o to, gdzie kto siądzie na balu charytatywnym. Jeśli pani nie przejaskrawia, nie jest to budujący obraz.
MONIKA SOBIEŃ-GÓRSKA: – To robią w czasie wolnym, bo większość ich życia pochłania jednak praca, i to bardzo ciężka. W mojej książce jest mowa i o ludziach, którzy dziś są na liście „Forbesa”, i o tych, którzy byli na niej kiedyś przez wiele lat i już nie są, albo byli na niej krótko, albo właśnie mają przerwę. Piszę też o ludziach, którzy mimo ogromnego majątku nie znajdują się na tej liście, bo nie leży to w ich interesie. Lista „Forbesa” rzuca światło na elity finansowe, ale tak, nie jest to światło pełne. No i dochodzimy do słowa elita, o którym pani wspomniała.
Elita to jest pojęcie, które ma oznaczać top, szczyt, tylko problem polega na tym, że w Polsce nie ma arystokracji ani stuletnich fortun. My w znaczącej części mamy dorobkiewiczów. Jedna z moich rozmówczyń – żona multimilionera z majątkiem szacowanym na ok. 800 mln zł – opowiadała, że jej mąż wyszedł z prostej, biednej rodziny, odniósł sukces. Ale sama dodawała: „można mieć złote kible, ale mentalność pozostaje”, „popisywanie się bogactwem jest typowe dla milionerów w pierwszym pokoleniu”.
Czym może się popisać jeden multimilioner przed drugim?
Choćby tym – jak opowiadała żona multimilionera – że na ostatnich wakacjach jej mąż, żeby zrobić wrażenie na kolegach, wynajął całą restaurację w jednym z najdroższych kurortów francuskich.