MARTA MAZUŚ: – To już kolejna zorganizowana przez panią ewakuacja z Mariupola do Polski. Kto tym razem z panią przyjechał?
MARINA PUGACZOWA: – W sumie do Polski przyjechało ze mną już prawie 300 osób. Tym razem to była grupa prawie 30-osobowa. Połowa z nich to dzieci z polskim obywatelstwem, z polsko-ukraińskich rodzin.
Jak to się stało, że znalazły się w Mariupolu?
Pojechały w odwiedziny do swoich bliskich z okazji świąt i Nowego Roku. Z różnych względów musiały zostać w Ukrainie dłużej, a potem wybuchła wojna i dopiero teraz udało nam się przywieźć je z powrotem.
Na przykład jedna z rodzin, która na stałe mieszka w Polsce – babcia i dwoje wnuków – pojechała do Mariupola na sylwestra. W międzyczasie okazało się, że ojciec babci, czyli pradziadek, zachorował, więc zostali dłużej, żeby zobaczyć, czy wszystko z nim w porządku. Potem nie byli już w stanie wyjechać. Napisali przez Facebooka do polskiej Fundacji HumanDoc, oni przekazali prośbę mnie i zaczęłam organizować dla nich wyjazd. Z Fundacją HumanDoc współpracujemy od początku wojny, cały czas wymieniamy się informacjami, oni tworzą swoje listy zaginionych i czekających na ewakuację, a po dotarciu do Polski zapewniają im opiekę.
Poza tymi osobami przyjechały też rodziny ukraińskie oraz np. rodzina gruzińska, która wcześniej, w latach 90., uciekała z powodu wojny z Abchazji. Osiedlili się na Krymie, ale w 2014 r. znów musieli wyjechać. Potem trafili do Mariupola, zadomowili się, mieli restaurację i znów przez Rosjan musieli porzucić swoje dotychczasowe życie.
Jak udało im się wydostać z miasta?
Ucieczka z Mariupola to bardzo skomplikowana i wyczerpująca podróż. Składa się z wielu etapów. Pierwszym jest zwykle dojazd albo dojście na piechotę do Manhusza, miejscowości oddalonej o 20 km od Mariupola.