Tragedia w kopalni Pniówek. Co się stało pod ziemią?
Tragedia w kopalni Pniówek. Kolejny wybuch, akcja ratownicza zawieszona
… sypka woń kopalni płynąca z głuchą ciszą chodnika
czarnymi przewodami... kamienny dźwięk podziemi: głos przyczajonych
straszliwych ciśnień, trących się wśród pokładu pracą tysięcy i milionów lat.
Juliusz Kaden-Bandrowski, Czarne skrzydła, Kraków 1975
Z ostatniej chwili: Zespół ekspertów zdecydował w piątek rano, że akcja ratownicza w kopalni Pniówek w Pawłowicach nie będzie na razie kontynuowana. Ratownicy muszą najpierw „ustabilizować sytuację wentylacyjną”. W czwartek wieczorem doszło tam do kolejnych wybuchów metanu. Nikt nie zginął, kilkunastu poszkodowanych ratowników trafiło do szpitala na badania. Pod ziemią pozostaje wciąż siedem osób – górników i ratowników. W wyniku środowych wybuchów śmierć poniosło pięć osób.
Do kolejnej tragedii doszło w sobotę. O 3:40 nad ranem w kopalni Zofiówka w Jastrzębiu-Zdroju – zaledwie kilka kilometrów od Pniówka – doszło do wstrząsu wysokoenergetycznego połączonego z intensywnym wypływem metanu. W rejonie wypadku, 900 m pod ziemią, pracowało 52 górników. O własnych siłach wycofało się 42 – trwa akcja ratunkowa. W górnictwie o wstrząsach mówi się, że to „naruszenie równowagi górotworu i wyzwolenie zakumulowanej energii sprężystej”. Nie są rzadkością na Śląsku, odczuwa się je na powierzchni jako małe trzęsienia ziemi. Pękają ściany, w mieszkaniach drżą talerze... Niebezpieczeństwo niesie metan. Trzymajmy kciuki i modlitwy za dziesięciu kamratów z Zofiówki.
Tragedia w kopalni Pniówek. Wystarczy sekunda
Co zdarzyło się w Pniówku? Pięć ofiar śmiertelnych, dwudziestu rannych i strasznie poparzonych. Dziewięciu z nich – niewyobrażalnie. To nie kolejny komunikat z krwawej wojny za rogiem, do których już się przyzwyczailiśmy. To kopalnia Pniówek w Pawłowicach k. Jastrzębia-Zdroju.
Niewyobrażalnie poparzeni trafili do Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich. Uszkadzający wpływ temperatury na skórę zaczyna się już od 42 st. Po sześciu godzinach jej działania dochodzi do martwicy naskórka. Przy 55 st. wystarczą trzy minuty. Przy 70 st. – jedna sekunda. Trwają poszukiwania siedmiu osób.
„Graniczną temperaturę, powyżej której nieodwracalnemu uszkodzeniu ulega białko tkankowe, jest 55 st. Każda wyższa temperatura w kontakcie z powierzchnią ciała powoduje uszkodzenie skóry i tkanek głębszych, zazwyczaj jest to uszkodzenie nieodwracalne, czyli martwica. W zależności od wysokości temperatury, jaka działa na organizm człowieka, oraz czasu jej działania dochodzi do uszkodzeń miejscowych lub ogólnoustrojowych” (ten i następne wyróżnione cytaty za: portal medyczny Medonet).
20 kwietnia, kwadrans po północy, na głębokości 1000 m wybuchł metan. Bezwonny i bezbarwny gaz, jeden z głównych wrogów pracujących w podziemiach górników. W miejscu wybuchu fedrowało 42 hajerów. Część z nich miała szczęście i zdołała się ewakuować. Kolejny raz okazało się, że szczęście w kopalni to sprawa naczelnej wagi.
Potężny wybuch zawalił podziemne chodniki i odciął drogę ucieczki. Na ratunek ruszyli ratownicy. W pierwszej odsłonie poszukiwań chodziło o trzech kamratów. Około godz. 3, już w czasie akcji ratowniczej, nastąpił drugi wybuch... Odciął siedmiu ratowników. Zginął jeden z nich i dwóch górników z nocnej zmiany. Co się stało, co się dzieje z pozostałymi?
Akcję w pewnym momencie trzeba było zatrzymać, bo stężenie metanu groziło kolejnym wybuchem. Po przewietrzeniu podziemi i wyparciu gazu ruszą znowu po resztę uwięzionych. Będą szli po żywych – jak zawsze. Tragicznym paradoksem jest, że teraz pójdą na ratunek „Aniołom Stróżom”, bo za takich uważa się ratowników w kopalniach. Cóż powiedzieć, jest bardzo ciężko...
„Oparzenie III stopnia uszkadza pełną grubość skóry, niekiedy aż do kości. W wyniku uszkodzenia zakończeń nerwowych ranny nie odczuwa bólu, zachowuje jedynie czucie głębokie. Tego rodzaju oparzenia powstają przez działanie otwartego ognia. Skrajną postacią takiego oparzenia jest zwęglenie tkanek”.
Wielokrotnie pisaliśmy, że w takich sytuacjach nadzieja umiera ostatnia. Czy nie za często w naszych kopalniach przywołujemy nadzieję?
Przyczyny wybuchu metanu będą znane po zakończeniu akcji, badaniach Wyższego Urzędu Górniczego i prokuratorskim śledztwie. Ważna będzie odpowiedź na pytanie dotyczące drugiego wybuchu i wcześniejsze wysłanie w ten zagrożony rejon ratowników. Teraz liczy się tylko ratunek dla tych siedmiu odciętych od świata. I życie ratowników.
„Istnieje wiele schematów i tablic, dzięki którym możliwa jest w przybliżeniu ocena rozległości oparzeń – tablice Berkowa czy reguła dziewięciu. W myśl tej ostatniej, zwanej także metodą Wallace′a, dzieli się cały obszar skóry na rejony wielkości 9 proc. i stosuje przy ocenie wielokrotność tej cyfry. Wartość tę stanowi głowa osoby dorosłej. Stosowana jest także reguła dłoni – czyli powierzchnia dłoni chorego, która stanowi 1 proc. powierzchni ciała, nie licząc palców i kciuka. Każde oparzenie II i III stopnia, które obejmuje 15–20 proc. całej powierzchni ciała, (...) powoduje dużą utratę płynu, co prowadzi do wstrząsu oparzeniowego i stanowi zagrożenie życia”.
Czytaj też: Metan – cenny truciciel
Metan kryje się w pokładach węgla
Trudno ustrzec się przed mimowolnym przywoływaniem tragedii, które już się zdarzyły. Choćby w rudzkiej Halembie, gdzie w 1990 r. wybuch metanu zabrał na wieczystą szychtę 19 górników. W listopadzie w tej samej kopalni, tylko 16 lat później, w wybuchu metanu i wznieconym pożarze zginęło 23 górników. Po ośmiu latach śledztwa i procesu sądowego ustalono, że jedną z przyczyn wybuchu było lekceważenie odczytów poziomu stężenia gazu. Na powierzchni kierownictwo kopalni wiedziało, że kilometr pod ziemią jest coraz większe. Ale ludzi nie wycofano.
W kopalniach głębinowych, prawie we wszystkich, metan kryje się w pokładach węgla. Tak jest. I tak będzie. Ale przez wieki fedrowania udało się go okiełznać. Przejąć częściową kontrolę. Wyczuwać. Trzymać na dystans. W odpowiednim momencie usuwać. Wytłaczać na powierzchnię. Niekoniecznie Panu Bogu w okno – wszak można go zagospodarowywać w roli cennego paliwa. Może służyć pożytkowi – pod jednym wszakże warunkiem. Takim, że wydobycie tam, na dole, idzie zgodnie z górniczą sztuką. Z rygorami przepisów.
Kopalnia Pniówek zaliczana jest do czwartej kategorii zagrożenia metanowego – tej najwyższej. Tu rygory muszą być szczególnie przestrzegane.
Kiedy bezwonny i bezbarwny gaz niepostrzeżenie osiągnie pod ziemią odpowiednie stężenie – wystarczy iskra. A w kopalniach naszpikowanych stertami żelastwa i urządzeń elektrycznych o iskrę nietrudno. W epicentrum wybuchu metanu temperatura momentalnie skacze do 1000–1200 st. C. Zapala się wszystko, co może płonąć. Nawet węgiel w ścianie. Za chwilę, sprowokowany wybuchem metanu, często następuje wybuch pyłu węglowego – kolejny potężny wróg górników. Piekło, w którym przeżycie graniczy z cudem. Ale cuda się zdarzają. Jeśli ma się szczęście.
Czasami go brakuje... Przed trzema laty, w połowie kwietnia, w kopalni CSM w czeskiej Stonawie ratownicy ruszyli po ciała dziewięciu polskich górników pozostających w podziemnych czeluściach od 20 grudnia 2018 r. Po ciała i dusze, bo jak można wierzyć w przeżycie piekła, które trwa i trwa... Metan wybuchł na popołudniowej szychcie. Wzbudził wściekłą falę ognia i gigantyczny pożar. Zabił 13 górników, w tym 12 Polaków. Jakiś czas po tragedii udało się znaleźć zwłoki czterech hajerów. Dojście do pozostałych uniemożliwiał szalejący pożar. Potrzeba było prawie czterech miesięcy, aby go odizolować, opanować, wygasić. Zdusić. Wtedy w CSM szczelnymi tamami odcięto od reszty kopalni prawie 5 km podziemnych chodników.
Czytaj też: Koniec kopalni odkrywkowych?
Ratownicy zawsze idą po żywych
Wiem, o czym piszę, bo sam byłem przy podobnej tragedii. Ponad 40 lat temu, pod koniec października 1979 r., w kopalni Silesia w Czechowicach-Dziedzicach na głębokości 460 m wybuchł pożar, w którym zginęło 22 górników. Ogień rozprzestrzenił się prawdopodobnie od palącej się taśmy przenośnika. Byłem tam, w samym centrum akcji ratowniczej. Dopuszczenie dziennikarza wiązało się wówczas z nadzieją, że jakimś cudem udało się górnikom umknąć w inne rejony kopalni; że ogień tylko ich odciął, ale nie zabił. Wtedy rejon pożaru także otamowano. Wszystkimi możliwymi środkami i metodami próbowano go ugasić. Wykorzystano nawet silnik samolotu odrzutowego, chyba MiG-21, którego spaliny miały wyprzeć tlen z płonącego chodnika. To była jedna z najdłuższych akcji ratowniczych w polskim górnictwie – zakończyła się dopiero 19 grudnia 1979 r.
Kiedy już zdecydowano o rozebraniu tam, do ostatecznej akcji ruszyło kilkuset ratowników górniczych w pięcioosobowych zastępach. Opowiadali mi potem, już na górze, że ze specjalnymi szlauchami wciskali się w rozżarzone przestrzenie, schładzali strop i wszystko dookoła. Po paru minutach wycofywali się. I tak metr po metrze, zastęp za zastępem. Pełzali po ciała i dusze.
Ratownikami kieruje inna motywacja, kiedy czują, że jest nadzieja, że idą po żywych – a na początku akcji, bez względu na charakter katastrofy, bez względu na swoje doświadczenia i zdrowy rozsądek, zawsze idą po żywych. Zawsze.
Kiedy wiadomo, że stało się to, co stać się musiało, że idą już tylko po ciała, motywacje poddają się emocjom. Niektórzy zaczynają działać z jeszcze większą, jeszcze bardziej rozpaczliwą determinacją. Poszukiwanie kamrata staje się misją, wierną obowiązującej odwiecznie regule, że górnik musi wyjechać na powierzchnię. Jego trud musi być uszanowany, a on sam z godnością oddany ziemi, pod którą w pocie czoła fedrował. Musi wrócić do rodziny.
Ci, którzy mieli szczęście i nadal będą zjeżdżać na zwykłe szychty, nie mogą mieć w tyle głowy przeświadczenia, że być może gdzieś niedaleko, w podziemnych czeluściach, pozostali ich kamraci. Błądzą ich dusze.
Na jakimś etapie akcji ratowniczej w Silesii w magazynach kopalni pojawiły się trumny. Zwyczajne, na rozmiar każdego z nas. Później po cichu je wywożono i zastępowano maleńkimi, jak dla dzieci. Także te okazywały się za duże dla zdeformowanych w prażącym ogniu, zniekształconych ciał. Widziałem. To było prawie 43 lat temu – pamiętam, jakby to było wczoraj. Jeden z górników został pod ziemią na zawsze. Nic nie dało się zrobić.
Czytaj też: Długie i drogie pożegnanie z węglem
Teorie spiskowe z piekła rodem
Akcja w Pniówku trwa. Do kopalni zjeżdżają najważniejsi w państwie. Raczej się plączą, niż pomagają. Ale tak już jest. Głos zabierają eksperci. Jerzy Markowski, były wiceminister gospodarki, niegdyś ratownik górniczy, mówi portalowi wnp.pl, że to, co się obecnie dzieje pod ziemią w ramach akcji ratowniczej, nie ma żadnej alternatywy. Tak po prostu musi być. Trzeba wycofać zastępy ratownicze z aktywnej akcji poszukiwania ludzi. Przewietrzyć, zmniejszyć zawartość metanu i obniżyć temperaturę w wyrobiskach: „Teraz najważniejsze jest to, żeby nie zginęli ci, którzy ratują”.
I już zaczynają wyłazić teorie spiskowe z piekła rodem. Że tragedia w Pniówku to pokłosie szczególnej presji na wzrost wydobycia węgla w Polsce wobec zastosowanego embarga na rosyjski węgiel. W moim przekonaniu to kłamstwo, ohydne nadużycie, ale znowu oddam głos ekspertowi. „Z Rosji importowaliśmy węgiel energetyczny dla sektora komunalno-bytowego, w tym ciepłowni, oraz w mniejszym stopniu energetyki. W kopalni Pniówek, należącej do Jastrzębskiej Spółki Węglowej, wydobywają węgiel koksowy, bezużyteczny dla energetyki – potrzebny wyłącznie do produkcji koksu, a potem stali”. Tyle Markowski.
Nie da się jednak ukryć, że koniunktura na węgiel koksowy jest olbrzymia – takie same zyski. Ceny tego węgla i koksu kuszą.
Czytaj też: Wojna. A rosyjski węgiel jedzie i płynie do Polski
Skala tragedii może być większa
Dr Dariusz Musioł z Katedry Eksploatacji Złóż Politechniki Śląskiej w Gliwicach w rozmowie z „Dziennikiem Zachodnim”: „Metan, podobnie jak zagrożenie tąpnieniami, jest nieprzewidywalny, a zagrożenie metanowe występuje praktycznie we wszystkich kopalniach. O ile jest to tylko metan, który wydziela się z górotworu w czasie prowadzenia eksploatacji, to jest to z reguły zagrożenie, które jesteśmy w stanie opanować odpowiednimi środkami profilaktyki. Natomiast jeżeli w czasie eksploatacji natrafimy na zbiornik metanowy, (…) to my takiego zagrożenia nie jesteśmy w stanie przewidzieć do końca. Oczywiście, kopalnie mają na swoim wyposażeniu odpowiednie środki nie tylko profilaktyki, ale też tzw. metanometrię automatyczną. To system dyspozytorski, który umożliwia nam na bieżąco monitoring zagrożenia, ale on nam wskazuje jedynie stężenia, natomiast nagłego, dynamicznego wzrostu metanu nie jesteśmy w stanie wychwycić wcześniej, przewidzieć”.
Wybuchowe stężenie metanu to 5 proc. w kopalnianym powietrzu. Kiedy się pojawi, to brakuje już czasu na jakąkolwiek reakcję. Dr Musioł: „Metanomierze są ustawione (…) na próg 2 proc., który ma wyłączyć energię elektryczną ze wszystkich urządzeń znajdujących się w rejonie ściany. Przy 3 proc. należy wyprowadzić załogę ze ściany. Natomiast jeśli to będzie nagłe stężenie, wybuchowe i dojdzie do tego jeszcze do jakiegoś inicjału zapalającego, to dynamika wzrostu tego zagrożenia i dynamika wystąpienia wybuchu jest na tyle duża, że nie jesteśmy w żaden sposób w stanie zadziałać”.
Chodzi bowiem o ułamki sekund.
W ocenie dr. Musioła po pierwszym wybuchu pożar się tlił, a metan ciągle się w ścianie gromadził. Napotkał otwarty ogień i doszło do wtórnego wybuchu: „To też jest zjawisko nie do przewidzenia. Z nim mieliśmy do czynienia na Pniówku. Po pierwszym wybuchu wysłano tam zastępy ratowników – nie przewidziano niestety, że może dojść do drugiego wybuchu”.
Nie przewidziano...
Ale czy możliwe było, zgodnie z górniczą sztuką, żeby przewidzieć? Za wcześnie na takie dywagacje. Z Pniówka już płyną informacje, że skala tragedii może być większa.
Czytaj też: Powrót do węgla? Wojna nie cofnie biegu historii