AGNIESZKA GIERCZAK-CYWIŃSKA: Udziela pani porad psychologicznych osobom pomagającym Ukraińcom. Jak do tego doszło?
TATIANA OSTASZEWSKA-MOSAK: Najpierw sama zostałam wolontariuszką na Dworcu Zachodnim w Warszawie. Jestem psycholożką i psychoterapeutką, ale po wybuchu wojny poczułam potrzebę czynnego pomagania. Zaczęłam dyżury jako prosty wolontariusz, np. w pokoju matki z dzieckiem, biegałam z bagażami, wydawałam jedzenie – robiłam to, co było akurat do zrobienia. Dyżury są dość długie, trwają po sześć godzin, więc jako osoba pracująca mogę sobie pozwolić góra na dwa w tygodniu. Kiedy usłyszałam, że potrzeba psychologa odbierającego telefony od wolontariuszy, zgłosiłam się.
Czy na dworcu obserwowała pani wolontariuszy, którzy sami potrzebowali pomocy?
Takich sytuacji na co dzień się nie zauważa, bo – szczególnie teraz – są tam osoby bardzo zmotywowane. Cały czas się im powtarza, że mają o siebie dbać, robić tyle, ile mogą, nie przesadzać, nie przedłużać dyżurów. Robić tyle, ile są w stanie udźwignąć psychicznie i fizycznie. Pracy jest dużo, wszyscy ciągle gdzieś biegają, więc często nie ma czasu na pomyślenie o obciążeniu swoim czy ludzi dookoła. Wszyscy są mocno nakręceni.
Większe przeciążenie zauważyłam u dwóch młodych dziewczyn, które pracowały na dworcu jako tłumaczki. Jedna z nich, Białorusinka, mówiła, że wie, że dobrze robi, przychodząc na dworzec i pomagając, lecz po takim dyżurze będzie do siebie dochodzić cały tydzień. Ale i tak po tygodniu wróci.
Przemęczeni wolontariusze. Zwłaszcza na granicy
W namiocie na Zachodnim, gdzie wydawane są posiłki oraz np. środki higieniczne, nie ma czasu na rozmowy, wolontariusze uwijają się jak w ulu, potrzebujący czekają w kolejkach. A zadaniem tłumaczy jest nawiązanie kontaktu.
Osobisty kontakt, rozmowy z osobami, które dopiero co wysiadły z pociągu i są bardzo pogubione – to trudne. A gdy ktoś nie ma na co dzień styczności z ludzkimi tragediami, może czuć się przetłoczony. Jako psychologowie stykamy się z tym na co dzień. Historii, jakie słyszymy w gabinetach, żaden scenarzysta by nie wymyślił. Opowieści o trudnych życiowych sytuacjach i poważnych kryzysach nas nie przerażają. Tu ewentualnym, nawet dla nas, problemem może być skala cierpienia.
Na pewno przytłoczeni mogą być ludzie, którzy poświęcają na wolontariat dużo czasu i są przemęczeni. Nawracają u nich myśli, że tego wszystkiego jest za dużo, że praca się nie kończy. Szczególnie dotyczy to osób pomagających na granicy. Pierwsze tygodnie były dla nich bardzo obciążające. Niektórzy mieli poczucie, że nie mogą sobie pozwolić na chwilę oddechu, bo świat się bez nich zawali. Ten świat się nie zawali, on dalej będzie funkcjonował, ale osobom będącym w środku tego wszystkiego może być ciężko wyjść poza taki schemat myślenia.
Czy wolontariusze powinni szukać dla siebie jakiejś odskoczni? Wiem, że to raczej nieodpowiednie słowo w tym kontekście.
Nie, ono nie jest głupie, właśnie o odskocznię chodzi. Pomagający musi sobie zdać sprawę, że najważniejsze są dramaty ludzi, którym pomagamy. Nasze emocje są ważne o tyle, na ile umożliwiają nam pomaganie innym. Jeśli my się posypiemy, to nie będziemy mogli wykonywać tej pracy. A to jest bez sensu! Musimy znaleźć rzeczy, które pozwalają się nam odbudować. Jeśli czujemy, że dochodzimy do ściany, musimy o siebie zadbać. Inaczej będziemy potem płacić zbyt dużą cenę. Jesteśmy wolontariuszami, czyli my nie musimy tego robić, ale chcemy. Gdy przychodzi poczucie, że muszę coś robić, bo świat się zawali, to zaprzecza idei wolontariatu. A teraz jest jeszcze tylu wolontariuszy, że naprawdę ktoś za nas przejmie obowiązki.
Przypominają mi się historie osób, które latami dają się wykorzystywać w pracy, „bo bez nich firma się zawali”. Tu odpowiedzialność wydaje się jeszcze większa: dobrostan skrzywdzonego przez wojnę człowieka.
Na pewno przypominamy sobie to stwierdzenie, że kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat. Tylko że tu mamy do czynienia nie z bezpośrednim ratowaniem życia, a zadbaniem właśnie o czyjś dobrostan. Musimy pamiętać, że od naszego dobrostanu zależy dobrostan innych osób. Jeśli w którymś momencie przesadzimy, nie będziemy wydajni. Przemęczeni fizycznie i psychicznie będziemy gorzej pomagać.
Lepiej zrobić coś dla siebie i pójść pomagać
Tylko jak pójść do kina czy – jeszcze gorzej – na imprezę, gdy dzieją się tak straszne rzeczy?
Czy jeżeli inni ludzie cierpią, to my mamy prawo korzystać z własnego życia? Mamy. Dla nas nic się nie zmieniło, a jednak poświęcamy część naszego życia, aby innym pomóc, nie myślimy tylko o sobie. W wolontariacie trzeba znaleźć równowagę, nie można się w nim zatracić. Mamy prawo do korzystania z własnego życia i regeneracji, poprawy własnych emocji.
24 lutego niektórzy pytali, czy wypada zjeść pączka – bo to był tłusty czwartek.
Takie sytuacje jak wybuch wojny zmieniają naszą hierarchię wartości. To, co jeszcze wczoraj było dla nas jakoś istotne, dziś już takie nie jest. Ale czy to, że my tu, w Polsce, odmówimy sobie jakiejś przyjemności, odmieni losy wojny w Ukrainie lub osób na dworcu? Niektórzy przesadzają z tym umartwianiem się, odmawianiem sobie przyjemności, uważają, że to jest ich wkład. Lepiej zrobić coś dla siebie i pójść pomagać. Ale nie mamy obowiązku pomagać, dla osób bardzo wrażliwych to może być zbyt trudne. To też jest w porządku. Jak już mówiłam, na razie jest tylu chętnych, że osoby, które nie pomagają czynnie, mogą spać spokojnie.
Ta sytuacja weryfikuje też nasze myślenie o sobie. Wychodzi na jaw, że nie jesteśmy gotowi na – teoretycznie – tak niewielkie poświęcenie jak praca z uchodźcami lub zaproszenie ich do swojego domu. Okazuje się, że nie jesteśmy tak moralni, jakbyśmy chcieli, bo nie jesteśmy w stanie udźwignąć ludzkiego nieszczęścia.
Jeśli chcemy, a wcale nie musimy chcieć, zrobić coś dla osób z Ukrainy, to mamy wiele różnych możliwości, możemy np. wpłacić pieniądze na organizację, spakować paczkę, rozmawiać z ludźmi, którzy teraz tej rozmowy potrzebują. A można też nie pomagać w tej konkretnej sytuacji, bo naprawdę do zrobienia na świecie jest wiele. Lub możemy pozbierać samego siebie – to też jest praca dla dobra świata. Każdy musi sobie sam przeanalizować, co może zrobić. Niebiczowanie się też wyjdzie światu na lepsze.
Niektórzy mogą czuć się rozczarowani
Po pięciu tygodniach wojny część osób żałuje, że zaprosiła do swoich domów uchodźców, bo okazało się to dla nich zbyt trudne. Takie osoby dzwonią na telefon zaufania, żeby z panią porozmawiać?
Początkowo tych telefonów było więcej. Myślę, że teraz jest ich mniej, bo osoby, które wciąż decydują się kogoś u siebie gościć, dobrze wiedzą, po co to robią, nie są zaskoczone tymi pierwszymi sytuacjami, a ich problemy dotyczą spraw praktycznych, np. wyrobienia dokumentów czy znalezienia gościom kolejnego noclegu. Po pierwszym zachłyśnięciu się zapraszaniem obcych do domu część z nas uznała, że już wystarczy. I albo rezygnują w ogóle z takiej formy pomagania, albo decydują się na przerwę i odpoczynek. Jeśli nadal udzielają takiego wsparcia, znają w miarę swoje możliwości. Choć zdarza się, że dzwonią, aby się upewnić, że to, co czują, czyli głównie zmęczenie całą sytuacją, jest normalne.
I wcale nie dziwię się, że wiele osób doszło do wniosku, że to ich przerasta. Przyjęcie obcych ludzi pod swój dach jest bardzo trudne. Dużym problemem jest znalezienie jakiegoś złotego środka między zajęciem się kimś a daniem mu autonomii. Początkowo podchodzono do tego z hurraoptymizmem, bez przemyślenia, jak to będzie wyglądało.
Myślę też, biorąc pod uwagę, jakie np. ubrania zostały przekazane w darach, że niektórzy mogli oczekiwać dużej wdzięczności za swój wysiłek. A skoro jej nie dostali, to mogą się czuć rozczarowani. Ta sytuacja mocno skonfrontowała nas z naszymi przekonaniami o tym, jak wiele atencji oczekujemy za poświęcenie.
Czyli altruizm wynika z naszego egoizmu i chęci, żeby poczuć się lepszym?
Bardzo często pomagamy, bo chcemy poczuć się dobrymi ludźmi i przekazujemy sobie tę informację. A osoby, które nie pomagają, karmią się przeciwną informacją: jestem złym człowiekiem, bo nie pomagam, a trzeba pomagać. Nie, nie zawsze trzeba pomagać. Ale jeśli to robimy, to mamy poczucie spełnienia obowiązku i sami ze sobą czujemy się dobrze. W taki czysty altruizm to ja do końca nie wierzę. On raczej nie leży w naszej naturze.
Kilka dni temu zobaczyłam w mediach społecznościowych relacje z ukraińskiego schroniska, do którego dotarli polscy wolontariusze. Zwierzęta chyba zostały całkowicie pozbawione opieki, dochodziło do strasznych scen. Wolontariusze zamieścili zdjęcia martwych psów i kotów. Od razu wyłączyłam tę relację. I nie wiem, czy bardziej oburza mnie, że ktoś takie zdjęcia zamieścił, czy to, że nie byłam w stanie się z tym skonfrontować, siedząc na kanapie, gdy wolontariusze pojechali tam z narażeniem życia i widzieli to na własne oczy.
My trochę w tym kraju pomiędzy Wschodem a Zachodem jesteśmy rozerwani. Bardzo się martwimy, przejmujemy. Jednym okiem patrzymy, ale drugie chcielibyśmy ze strachu zamknąć. Wiele osób nie jest w stanie przyjąć do wiadomości, jak to wszystko jest tak po ludzku – i zwierzęcemu – straszne. To już nie jest abstrakcja dziejąca się w Azji czy Afryce. Jakaś część nas mówi, żeby tego oka nie zamykać, bo to jest naprawdę blisko i jest realne. Wiele zależy teraz od nas, naszego zaangażowania, choćby w formie protestowania przeciw wojnie. Ale żeby mieć na to siłę, musimy wrócić do swojej rzeczywistości, bo to nas chroni. Nie jesteśmy lekarzami na froncie, którzy nie mogą sobie teraz pozwolić na odpoczynek, bo bez ich pomocy ktoś może umrzeć. Skoro my możemy sobie na to pozwolić, to róbmy to.