Barbara, pracująca na jednej z wrocławskich uczelni, od tygodnia ma u siebie Julię z dwójką synów. Ilia ma 13 lat, Nikita 8. Do Polski wyruszyli spod Żytomierza. Późno, bo Julia była pewna, że ta wojna zaraz się skończy. Dalej zresztą powtarza, że za dwa, trzy tygodnie wrócą do siebie, bo mały tęskni za koszką. – Milka, smatri – Nikita przybiega z telefonem i podsuwa pod nos ekran ze zdjęciem pięknego kota, brytyjczyka.
Przyjechali autobusem do Warszawy. Bilety od głowy po 200 zł. Nawet nie wiedzą, gdzie przekroczyli granicę. Z Warszawy znajomi Ukraińcy pokierowali ich do Łodzi. Przespali się u polskiej rodziny. Nie rozumieli nic ani w ząb, ale pomógł tłumacz w telefonie. Jak odpoczęli, to łodzianie zapakowali ich w kolejny autobus i wysłali do Wrocławia. Tam odebrali ich kolejni Polacy.
– No i wieczorem we wtorek zadzwoniła do mnie bratowa, czy moje zgłoszenie jest aktualne, bo zgłosiłam się do Fundacji Ukraina, że mogę wziąć trzy osoby. Julia i chłopcy byli u mnie następnego dnia w środę – opowiada Barbara.
Na jej osiedlu na wszystkich bramach wiszą kartki po polsku i ukraińsku z informacją o najbliższym punkcie, gdzie Ukraińcy mogą liczyć na niezbędną pomoc. Pokazała je Julii i ta od razu następnego dnia z GPS-em w komórce ruszyła do tego punktu. Chłopcy są już zapisani do szkoły. Lekcje zaczęli w poniedziałek. Książki dostaną. Muszą sobie tylko kupić zeszyty, długopisy.
U księdza Jerzego Babiaka, dyrektora Zespołu Salezjańskich Szkół we Wrocławiu, takich dzieci jest już blisko 60. Wszystkie trafią do klas z polskimi rówieśnikami, osobno mają już lekcje języka polskiego, w niewielkich, maksymalnie 10-osobowych grupach.
– Zaczęliśmy od powołania koordynatora ds. cudzoziemców.