Mały Sasza siedzi na kolorowym plecaku z Myszką Miki – w jednym ręku trzyma misia, w drugim kanapkę. Obok, na srebrnej walizce, siedzi jego matka Natasza i starsi bracia, którzy też wcinają kanapki. Natasza nie je, z nerwów nic nie może przełknąć. Kanapki dostali od wolontariuszy, którzy od 11 dni pomagają uchodźcom z Ukrainy zgromadzonym na Dworcu Centralnym w Warszawie. – Powiedzieć, że sytuacja jest trudna, to nic nie powiedzieć – mówiła nam w niedzielę jedna z wolontariuszek. – Codziennie przyjeżdża tu kilka pociągów z setkami uchodźców, ponad tysiąc osób dziennie. Matki, babcie i dziadkowie wysiadają z chudym plikiem dolarów w kieszeni, praktycznie niewymienialnymi hrywnami, torbą i gromadką dzieci. Co robić dalej – nie wiedzą.
Wielu z nich chce jechać dalej – na Zachód, głównie do Berlina. Spółka PKP Intercity zaproponowała im darmowe przejazdy pociągami TLK i IC. Z Centralnego odjeżdża jeden taki pociąg dziennie – o 4:13. Jeśli wsiądą do innego, a będzie to międzynarodowy Express InterCity, będą musieli zapłacić. Ale tego nie wiedzą. Panie w okienku nie znają ukraińskiego, więc im nie wytłumaczą. Poza tym w kolejce stoją dziesiątki innych podróżnych, którzy też chcieliby kupić bilet, więc na rozmówki polsko-ukraińskie nie ma czasu. Dlatego informowanie uchodźców o możliwościach podróży wzięli na siebie działający oddolnie aktywiści. Można ich rozpoznać po zielonych kamizelkach.
Teoretycznie organizacją pomocy uchodźcom na Centralnym miał zająć się wojewoda mazowiecki Konstanty Radziwiłł (miasto organizuje pomoc na dworcach wschodnim i zachodnim). W praktyce nie robił nic, przez co w pierwszych dniach cała pomoc leżała na barkach działaczy w zielonych kamizelkach. Niejednokrotnie przepędzanych stamtąd przez dworcową ochronę.