Historia z podłączeniem do internetu jest ostatnia z długiej listy. Mateùsz wrócił z Warszawy na Kaszuby, do Wejherowa, i wynajął mieszkanie. Potrzebował sieci – oczywista rzecz. Odwiedził biuro ogólnopolskiego operatora sześć razy. Osoba za biurkiem za każdym razem od nowa wpisywała jego dane w kwestionariusze, i za każdym razem z centrali przychodziła wiadomość o błędzie w systemie, który nie akceptował kaszubskich znaków z jego nazwiska. W końcu Mateùsz usłyszał, że umowa zostanie podpisana pod warunkiem, że wpłaci kaucję – 2 tys. zł. Po tylu odrzuceniach przez system jego wniosku został przez komputery uznany za klienta wysokiego ryzyka.
Chciał zaszczepić się na covid; na portalu pacjenta wyskakiwał błąd w systemie. Zgłosił się do spisu powszechnego, obowiązkowego przecież dla każdego Polaka, ale nawet tam nie udało się zalogować; dane z dowodu osobistego nie wchodziły w okienka GUS. Po wielu monitach, że skoro część obywateli kraju używa w pisowni własnych nazwisk znaków języków mniejszości, nie mogą być oni dyskryminowani przez spis, który przecież ma ich policzyć, wzięto to pod uwagę. Dopiero po miesiącu upominania się coś poprawiono w systemie informatycznym i Mateùsz mógł się zadeklarować. Jako Kaszuba.
Ostatnio doszły jeszcze pociągi – od jakiegoś czasu, żeby kupić bilet, trzeba podać nazwisko pasażera, które przy kontroli ma się zgadzać z tym w dowodzie osobistym. Ale w system PKP nie da się wpisać nazwiska po kaszubsku. Gotowy na słowną potyczkę z konduktorem o to, że dane z biletu nie zgadzają się z tymi w dowodzie, Mateùsz wpisał fonetyczną wersję: Matełyś Titaes Mej’r. Wyglądało głupio. Akurat w pociągu nikt nie poprosił go o dowód. Niby drobiazg, ale kiepsko wyrusza się w podróż, szykując się na awantury.