Mieszkańcy przygranicza żyją w strefie zmilitaryzowanej. Ci, którzy pomagają, doświadczają podwójnej traumy: nieszczęścia, któremu nie mogą zaradzić, i opresji ze strony państwa. Anonimowość ośmiela: zamaskowana twarz, brak plakietki z numerem czy nazwiskiem. Czasem brak munduru, prześmiewcza maska na twarzy. I naładowana broń. Na granicy są nieprzebrane rodzaje funkcjonariuszy: od pograniczników i policjantów, przez żołnierzy – np. wojsk desantowych, po terytorialsów, strażaków i sokistów.
– Każdy, kto nosi mundur i broń, czuje się uprawniony, aby używać siły i władzy. Jakby testowali, jak daleko mogą się posunąć: wobec nas i wobec uchodźców. Na dzień dobry ludzie powalani są na ziemię, a potem można wstać – ale czasem tylko do klęku – mówi Kamil Syller, prawnik z przygranicznej wsi, inicjator akcji palenia zielonych świateł.
Kamila Bownik, lekarka pomagająca na granicy: – Dochodzi do straszno-absurdalnych sytuacji, gdy zatrzymują nas uzbrojeni strażnicy kolejowi. Tu prawo nie działa. Liczy się, kto ma karabin. Począwszy od tego, że pojazd uprzywilejowany – karetka – nie może wjechać tam, gdzie jest potrzebny. Często zdarza się, że dyspozytor pogotowia mówi, że karetka przyjedzie, jeśli straż graniczna wyda pozwolenie.
Pomoc nie jest nielegalna
Kamil Syller: – Najpoważniejszym incydentem było zaatakowanie nas przez grupę zamaskowanych, ubranych po cywilnemu ludzi, którzy mieli broń. Podali się za jednostkę specjalną straży granicznej. Potwierdzili to potem wezwani przez nas funkcjonariusze SG. Napastnicy zastosowali natychmiast środki przymusu bezpośredniego, wyciągając z samochodu i rzucając na ziemię, a następnie obezwładniając naszego kolegę. Skierowano też broń w głowę mojej żony, która była kierowcą drugiego samochodu.