Wiceminister sportu Łukasz Mejza miał się urlopować w oczekiwaniu na wyrok Jarosława Kaczyńskiego. I wygląda na to, że ten wyrok będzie dla niego niekorzystny, bo szef klubu PiS Ryszard Terlecki zapowiedział, że na stanowisko w resorcie już nie wróci (w czwartek 23 grudnia Mejza podał się do dymisji). Z urlopu też zresztą chyba nici, bo „nie ma kim orać” w Sejmie i głosować np. za likwidacją wolnych mediów. A ściśle mówiąc, z zapowiadanego miesięcznego urlopu został ledwie urlopik od 20 do 24 grudnia.
Urlopiku tego udzielono dla poratowania dobrego imienia naszego dzielnego patrioty i filantropa, aby mógł w tym czasie napisać stertę pozwów przeciwko dziennikarzom oskarżającym go o mamienie nieuleczalnie chorych wizją cudownej terapii za oceanem. Sprawa nie jest bynajmniej zabawna (pisaliśmy o niej m.in. tutaj), ale niektóre jej aspekty są jednocześnie ponure i groteskowe.
Mejzy nie chcą nawet wyborcy PiS
Ostatni odcinek serialu z Mejzą w roli głównej to tyleż bulwersujące, co śmieszne próby zastraszania naciąganych przez jego firmę osób, opowiadających w mediach społecznościowych, co je spotkało. Jak bowiem informuje posłanka Nowej Lewicy Anita Kucharska-Dziedzic, pokrzywdzeni rodzice nieuleczalnie chorych dzieci otrzymywali pisma przedprocesowe od prawnika wynajętego przez Mejzę. Znajduje się tam żądanie usunięcia opublikowanych w sieci materiałów i komentarzy, które posłużyły dziennikarzom Wirtualnej Polski Szymonowi Jadczakowi i Mateuszowi Ratajczakowi w pracy nad artykułem dotyczącym sprawy Mejzy i jego firmy Vinci NeoClinic. Pani poseł zapowiada udzielenie pomocy prawnej zastraszanym osobom, a Borys Budka prosi o to samo posłów Koalicji Obywatelskiej. Pomoc pro bono zadeklarowało już kilkunastu adwokatów.
W reakcji Mejza zamieścił 21 grudnia na Twitterze buńczuczne wpisy. Najpierw zarzucił Wirtualnej Polsce kłamstwo, bo „żadnych pism przedprocesowych nie było”, i kolejny raz zagroził dziennikarzom pozwami. Następnie orzekł, że to wszystko atak na jego szanowną osobę i próba przykrycia wniosku o areszt dla Giertycha. Ciekawe, czy minister Mejza myśli, że ten wniosek zawstydza opozycję, która z kolei sądzi, że jej zaprzyjaźniony adwokat i polityk musiał naprawdę coś bardzo złego uczynić, skoro niezależna prokuratura ściga go wnioskiem o areszt? Kto go tam wie – albo udaje takiego głupiego, albo...
Nie dość na tym. Półtorej godziny później, o 10:31, pan minister wpadł na nowy pomysł, dlaczego tak się go szkaluje. Otóż z zemsty za głosowanie za lex TVN! Trudno się rozeznać, czy to komizm zamierzony, czyli jakaś zgrywa, czy też może prymitywna mito- i megalomania, szczera bądź jedynie udawana na użytek jakiegoś typu wyborcy. Z badań, jakie (nieco cynicznie, przyznajmy) przeprowadzono na temat stosunku opinii publicznej do osoby i sprawy Łukasza Mejzy, wynika, że trzy czwarte Polaków chce jego dymisji, a wśród wyborców Zjednoczonej Prawicy odsetek ten wynosi 64 proc.
Żadne pozwy czy tweety już nie pomogą – Mejza politycznie jeszcze żyje, ale tylko dlatego, że jego sejmowy mandat jest Kaczyńskiemu niezbędny. Jeśli tylko uda się go kimś zastąpić, zniknie tak szybko, jak się pojawił.
Łukasz Mejza i jego prawnicy
A co z pozwami? Pozwy jednego dnia są, a innego już ich nie ma. Tak samo ze śledztwami – dziś się toczą, jutro się je umarza. W sprawach politycznych decyduje o tym „góra” – tak jest w Polsce i w każdym innym kraju rządzonym autorytarnie. Wpływ Mejzy na własną sprawę jest niewielki. Wynajął sobie już dwóch adwokatów, lecz niewiele mu z tego przyjdzie. Na razie załatwili mu kolejny skandal, pisząc jakieś głupstwa do niedoszłych klientów hochsztaplera.
To w Polsce (i nie tylko) bardzo częsta praktyka. Jest bowiem taki typ pełnomocnika (adwokata lub radcy), który odznacza się połączeniem agresji i głupoty. Są to ludzie, którzy wyobrażają sobie, że jak napiszą groźne i aroganckie pismo do przeciwnika procesowego, to ich własny klient (taki np. Mejza – którego wołałbym jednak spotkać w sądzie niż w ciemnej ulicy) będzie zadowolony, a przeciwnik być może się przestraszy i ustąpi.
Efekt takiego postępowania jest zwykle odwrotny – przerażony obywatel zaraz bierze adwokata i zbiera siły do obrony swoich racji. Eskalowanie konfliktu nie jest w interesie stron, lecz bywa w interesie prawników. Można tylko współczuć sędziom zmuszonym mitrężyć czas na oglądanie podczas rozpraw walk kogutów zamiast dyskusji kompetentnych specjalistów.
Chamstwo procesowe. Żądanie i straszenie
Jest czymś absurdalnym, że Łukasz Mejza protestuje przed nazwaniem takiego czy innego pisma pismem przedprocesowym. O ile dobrze zrozumiałem, nie twierdzi, że nikt niczego nie pisał i pani poseł Anita Kucharska-Dziedzic wyssała to sobie z palca. Jeśli tak, to chodzi mu o to, że nie były to żadne pisma przedprocesowe, ale jakieś inne. Otóż nie ma nic złego w wysyłaniu pism przedprocesowych (przedsądowych) ani w nazywaniu wszelkich pism napisanych przez adwokatów przed złożeniem zapowiadanego pozwu tym mianem – nawet jeśli zwrot ten nie został w nich użyty.
W ogólnym sensie każdy taki wysłany przez pełnomocnika list do (potencjalnej) strony procesu cywilnego jest pismem przedprocesowym – i najczęściej są one niezbędne. Adwokaci od tego są, żeby słać pisma. Rzecz w tym, aby służyły prawu i prawdzie. Gdyby adwokat napisał grzecznie do rodziców chorych dzieci, opisujących w mediach społecznościowych swoje kontakty z jego klientem, że uważa ich komentarze za krzywdzące i prosi o ich zmianę bądź usunięcie z racji takich to a takich niezgodnych ze stanem faktycznym sformułowań, nikt nie miałby pretensji. Jeśli jednak ograniczył się do żądania usunięcia wpisów i straszenia pozwem ewidentnie pokrzywdzonych, dotkniętych przez los ludzi, to jest to zwykłe chamstwo procesowe. Niestety, nie święci garnki lepią i ze zjawiskiem tym spotykamy się w sprawach cywilnych bardzo często.
Rekwizyty w horrorze Kaczyńskiego
Sprawa Mejzy byłaby wyjątkowa – w normalnym świecie. Jednak nasz świat dawno już nie jest normalny i skandal związany z nazwiskiem Łukasza Mejzy jest tylko jednym z dziesiątek podobnego kalibru. Wszystkie one mają jednak wspólne źródło i jednego uczestnika o decydującym znaczeniu. Jest nim Jarosław Kaczyński. To on, ze swoimi obsesjami, zawziętością i zgorzknieniem, ponosi właściwą odpowiedzialność za moralny i polityczny upadek naszego państwa. Wszyscy jesteśmy zakładnikami i ofiarami zaburzeń emocjonalnych i skrzywień poznawczych tego człowieka, udręczonego przez frustrację i poczucie krzywdy, sublimujące w bezwzględną żądzę władzy – za wszelką cenę, z byle kim, nawet kosztem pogrążania kraju w bagnie.
Łukasz Mejza – choć taki rosły – jest tylko nic nieznaczącą płotką, rekwizytem w horrorze poczętym w wyobraźni dyktatora. Jak dotąd my też jesteśmy w tym horrorze rekwizytami. Czas to zmienić.