Omawianie literatury w szkole daje tyle samo wzruszenia co wąchanie kilkudniowych skarpet. Lektury uczniom śmierdzą. Może są tacy, którzy lubią zapach grzyba i martwych bakterii, jednak większość trzyma się od takich doświadczeń z daleka. Kanon lektur szkolnych potwornie cuchnie. Co tekst, to większy smród.
Jako polonista nie zamierzam zmuszać uczniów, aby przeżywali wzruszenie po powąchaniu śmierdzących skarpet. Byłoby to obrzydliwe. Dlatego szukam sposobu, jak przedstawić lekturę, aby nie śmierdziała. Czasem są to działania ryzykowne, nie zawsze udane, ale lepsze to niż wciskanie nosa w zużytą skarpetę.
Uczniowie tłumaczą sens dramatu
Nie jestem sam. Pomocną dłoń wyciągają artyści. Jako odświeżacz najlepiej sprawdza się film. Gdy więc omawiam „Makbeta”, to z pomocą Romana Polańskiego, Akiry Kurosawy czy Justina Kurzela. Czekam na nowe adaptacje. Wtedy lektura uczniom mniej śmierdzi. Gdybym omawiał tylko tak, jak stanowi podstawa programowa, w sali unosiłby się zapach kilkudniowych skarpet, a nie duch Szekspira.
Nieźle odświeża też teatr, szczególnie ambitny, dający nowatorskie spojrzenie. Lekturę potrafią przewietrzyć również aktorzy. Pamiętam, jak nic nie mogłem zrobić z Wyspiańskim na lekcjach, bo strasznie zatęchł. Zesmrodziły go opracowania każące uczniom czytać dramat pod maturę. Gdy klasa miała dość, zabrałem ją do teatru. Inscenizacja nie była odkrywcza, ale za to po spektaklu uczniom udało się namówić aktorów na wspólnego papierosa. Papieros z aktorami to chyba nie jest zbrodnia?
Zapaliliśmy, pogadaliśmy, uczniowie zapytali aktorów o sens tego przedstawienia.