Społeczeństwo

Ignaś z wadą letalną żył trzy lata. „Za życiem”? Pomoc i serce przyszły od ludzi

Noworodek na oddziale położniczym Noworodek na oddziale położniczym Krzysztof Ćwik / Agencja Gazeta
W internecie można obejrzeć zdjęcia dzieci z wadą, którą miał Ignacy. Z wystającymi oczkami, potworkowate, przerażające. Kiedy przed porodem dostałam zdjęcie Ignaca, usłyszałam: „to na pamiątkę, bo nie wiadomo, czy pani go zobaczy” – mówi Marta Wojtkowiak.

AGATA SZCZERBIAK: Jaki był Ignaś?
MARTA WOJTKOWIAK: Był taką jedną wielką zagadką. Kiedy dowiedzieliśmy się, że będzie chory, tak mocno chory, to było miesiąc przed porodem. Najpierw, w połowie ciąży, wyszła wada: wodogłowie. Mnie wtedy ulżyło, bo to jest do leczenia. Po paru dniach perinatolog z Jeleniej Góry, gdzie przyjechałam z Jawora, zrobił kolejne badania i trafił prosto w główkę. Wyszło, że Ignaś ma uszkodzony centralny układ nerwowy. Perinatolog napisał na badaniu, że dziecko nie ma szans przeżycia, a o tym, co dalej, ma decydować mój lekarz prowadzący. W ten sam dzień próbowałam się do niego zapisać, ale był nieosiągalny. Po świętach Bożego Narodzenia zbadała mnie w innym ośrodku ginekolożka, która stwierdziła to samo, i wysłała do Instytutu Matki Polki w Łodzi. Pocałowałam klamkę. Zrobili mi zwykłe USG i powiedzieli, że nic więcej nie da się zrobić, a to była dopiero połowa ciąży.

Wtedy wyobrażałam sobie różne rzeczy. W internecie można obejrzeć zdjęcia dzieci z wadą, którą miał Ignacy. Dzieci z wystającymi oczkami, potworkowate, przerażające. Kiedy miesiąc przed porodem na ostatnim USG dostałam zdjęcie Ignaca, usłyszałam: „to na pamiątkę, bo nie wiadomo, czy pani go zobaczy”. Takich rzeczy chyba nie powinno się mówić? Jak dziś o tym myślę, to wydaje mi się, że wszyscy lekarze, którzy mnie widzieli, liczyli na to, że ta ciąża sama się rozwiąże. Że poronię, że stracę dziecko. Rozwiąże się może jak u Izy z Pszczyny.

Reklama