W zanarchizowanej Polsce Jarosława Kaczyńskiego wyroki sądów nie znaczą nic. Podległe partii rządzącej i jej koalicjantom instytucje z całą bezczelnością je kontestują. Organizowany corocznie przez formalnie niezwiązane z władzami publicznymi prywatne stowarzyszenie prawicowych ekstremistów przemarsz przez Warszawę tysięcy ludzi, wśród których dominują młodzi agresywni mężczyźni notorycznie naruszający przepisy porządkowe, w tym roku został przez warszawski ratusz zakazany.
W sukurs „narodowcom” przyszedł wojewoda mazowiecki Konstanty Radziwiłł, który zarejestrował tzw. Marsz Niepodległości jako wydarzenie cykliczne, pomimo że nie dochowano warunku takiej rejestracji, którym jest odbywanie się analogicznego wydarzenia w ciągu minionych trzech lat. Sąd Okręgowy w Warszawie uchylił decyzję wojewody, który to wyrok podtrzymała apelacja. I wtedy stała się rzecz niesłychana – minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro wezwał do udziału w nielegalnym wydarzeniu, czyli w Marszu Niepodległości, w trybie nieposłuszeństwa obywatelskiego.
Urząd kombatantów w sukurs narodowcom
To absolutnie zdumiewające, aby jeden organ władzy publicznej nawoływał do łamania zarządzeń innego jej organu – a w tym wypadku nawet trzech, to znaczy dwóch sądów i urzędu prezydenta stolicy. I na tym jeszcze nie koniec, bo do sprawy włączył się inny jeszcze urząd, który, jak się okazuje, ma swoją niebagatelną prerogatywę jako organizator uroczystości państwowych. Chodzi o Urząd do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. Jego szef Jan Kasprzyk samowolnie ogłosił tegoroczny Marsz Niepodległości oficjalną uroczystością państwową, powołując się przy tym na ustawę, która daje mu takie uprawnienie odnośnie do uroczystości, których sam jest organizatorem.
Tymczasem marszu „narodowców” jako żywo urząd p. Kasprzyka nie organizuje. Jednakże nie to uchybienie jest tu najważniejsze, lecz otwarte kontestowanie wyroku sądu, którego Kasprzyk dopuścił się w wydanym przez siebie komunikacie. Tłumaczy on bowiem swoją interwencję „niezrozumiałą decyzją Prezydenta Rafała Trzaskowskiego” oraz „krzywdzącymi organizatorów marszu decyzjami sądów”. Czy trzeba jeszcze dowodów na to, że środowisko władzy traktuje Polskę nie jak jednolite i niepodległe (!) państwo rządzone przez pewien porządek prawno-instytucjonalny, lecz widzi je na podobieństwo dwudzielnego terytorium składającego się z części „obcej”, czyli niepoddanej władzy Partii i jej jedynie słusznej, patriotycznej ideologii, a przez to pozbawionej moralnej i prawnej legitymacji, oraz części „swojej” bądź „odzyskanej”, która stanowi państwo polskie w sensie właściwym i legalnym.
Co jeszcze znaczy 11 listopada
Warto pamiętać, że właśnie wedle takiej logiki konstruowane są dyktatury. To, co dzieje się od sześciu lat w naszym kraju, to właśnie taka „wielka budowa”. Na jej obecnym etapie widzimy bezkarną, śmiercionośną przemoc na granicy, w komisariatach, a nawet w szpitalach, gdzie lęk przed fanatykami paraliżuje lekarzy. Nie wszyscy rządzący tego by sobie życzyli, lecz sprawy toczą się własnym trybem. I za chwilę nie będzie już komu zaciągnąć hamulca.
Nie wiem, czy święto 11 listopada, czyli Dzień Niepodległości, ma jeszcze dla... no, powiedzmy, Polaków niechętnych buńczucznemu nacjonalizmowi jakiś powab. Coroczne awantury i burdy wywoływane przez tzw. narodowców, tłumnie maszerujących ulicami przerażonej Warszawy z nienawistnym rykiem pogardy i pychy na ustach, zdołały ze szczętem obrzydzić nam to święto państwowe, utrwalając w nas skojarzenie jego obchodów z trywialnym i agresywnym szowinizmem Roberta Bąkiewicza i jego Stowarzyszenia Marsz Niepodległości. 11 listopada stał się „dniem, który musimy przetrwać”. W ten sposób myśli o nim również PiS, który już raz – w 2018 r. – został zmuszony niemalże połączyć pochód władz z marszem Bąkiewicza, tak jak czuje się zmuszony – również przez radykałów z własnego środowiska – finansować jego działalność z publicznych środków. W przeciwnym razie cały, być może kilkuprocentowy, potencjał wyborczy prawicowych ekstremistów gotów byłby przejąć Zbigniew Ziobro.
Faszyzm już tu jest?
Taki jest polityczny kontekst sytuacji, do której doszło w przededniu tegorocznego Święta Niepodległości. W konsekwencji tegorocznych perturbacji z nieszczęsnym marszem możemy być świadkami czegoś zaiste porażającego w swej jednoznacznej wymowie, a mianowicie wspólnego przemarszu polskich władz państwowych z hordami moralnych troglodytów, wykrzykującymi na całe gardło swą nienawiść i pogardę dla wszystkiego, co inne niż oni sami. I doprawdy, nie ma się czemu dziwić, skoro Kaczyński zaprasza do rządu hajlujących młodzieńców, a wulgarne demonstracje „narodowców” gloryfikujące zbrodniarzy winnych czystek etnicznych od lat odbywają się pod osłoną i z otwartą aprobatą funkcjonariuszy władzy.
Wielu uważa, że popadam w szkodliwą przesadę, gdy twierdzę, że faszyzm już tu jest. Przecież to tylko „dobra zmiana”. Cóż, jej poprzedniczka nazywała się nawet podobnie, bo „sanacja”, czyli „uzdrowienie”. Wtedy strzelano do robotników, opozycję trzymano w obozach i burzono cerkwie. Tak, trochę nam jeszcze do ówczesnych „przecież-nie-faszystów” brakuje. Czy mamy czekać bezczynnie, aż Kaczyński z Ziobrą te braki wyrównają?