Od października zeszłego roku było dla mnie oczywiste, że jeśli noszony przeze mnie płód spełniałby przesłanki embriopatologiczne, wyjechałabym za granicę i tam poddała się aborcji. Od tygodnia zadaję sobie pytanie, czy kiedykolwiek odważę się zajść w ciążę w Polsce.
Możemy skończyć jak Iza z Pszczyny
Ten obrazek w telewizorze zapamiętam na długo. Skończyłam już pracę, rozsiadłam się z obiadem na kanapie. Zaraz Julia Przyłębska miała ogłosić decyzję ws. zgodności z konstytucją przesłanki embriopatologicznej umożliwiającej kobiecie poddanie się aborcji. Nie byłam tym specjalnie przejęta. Jak wiele innych kobiet, które mokły na czarnym proteście kilka lat wcześniej, byłam przekonana, że „nie odważą się”. Chwilę później sparaliżował mnie strach.
O śmierci Izy usłyszałam – co znamienne – gdzieś pomiędzy jednym a drugim cmentarzem. Pierwsze, co pomyślałam, to żeby ta informacja nie dotarła do Anny, bohaterki artykułu, z którą rozmawiałam tuż po publikacji uzasadnienia do wyroku TK. Anna dosłownie kilka dni przed musiała poddać się aborcji. Ciąża była wyczekiwana, ale coś poszło nie tak. Komórki źle się podzieliły, płód nie miał szans. W dziewiątym tygodniu, po odbyciu kilku konsultacji, zgłosiła się do szpitala na zabieg. Żyje w mieście, w którym lekarze jeszcze nie bali się terminować ciąż (choć z wypisu po tym planowym zabiegu dowiedziała się, że trafiła do szpitala już po poronieniu).