Potrafimy odpady zutylizować, czyli przetworzyć w celu ponownego wykorzystania. Rozgotowując mięsne i rybie resztki pod ciśnieniem, susząc uzyskaną miazgę i oddzielając przez tłoczenie lub ekstrakcję tłuszcz. Idea utylizacji wydaje się szczytna: zabijamy zwierzęta, ale sprawnie utylizując resztki, sprawiamy, że nic się nie marnuje. To nieprawda. W tych resztkach niebagatelna część to mięso, które się nie sprzedało.
W apogeum epidemii ptasiej grypy zakłady utylizacyjne nie nadążały ze spalaniem zarażonego drobiu. Wojewoda mazowiecki zarządził, by w każdej gminie powstało grzebowisko. Ale nawet bez epidemii przemysłowa hodowla zwierząt w Polsce produkuje gigantyczne ilości odpadów. Konkretnie 2 mln 381 tys. 998 t. Tyle w ubiegłym roku było produktów ubocznych pochodzenia zwierzęcego, czyli poubojowych, poprodukcyjnych i pohodowlanych resztek oraz niesprzedanego mięsa. To około jednej trzeciej produkcji: w 2019 r. pod nóż poszło ponad 7 mln t zwierząt. Do tego co roku pada ok. 1 mln 800 tys. zwierząt hodowlanych. Je też trzeba zutylizować.
Ile mięsa trafia do zakładów utylizacyjnych wprost ze sklepów, to dla sieci handlowych wstydliwa i pilnie strzeżona tajemnica. Szacuje się, że marnuje się nawet 20 proc. – Niska cena sprawia, że ludzie kupują coraz więcej i to podaż nakręca popyt, nie odwrotnie – mówi Jarosław Urbański, socjolog, autor książki „Społeczeństwo bez mięsa. Socjologiczne i ekonomiczne uwarunkowania wegetarianizmu”. – W przemyśle mięsnym stopa zysku jest stosunkowo niska, więc produkcja musi być na ogromną skalę, żeby była opłacalna.
W ciągu ostatnich 15 lat produkcja mięsa drobiowego zwiększyła się niemal trzykrotnie, wołowego wzrosła o 61 proc. – Około jednej czwartej każdego ubijanego zwierzęcia to produkty uboczne – mówi Ryszard Burzyński, prezes Związku Pracodawców Przemysłu Utylizacyjnego.