Przebieg postępowań dyscyplinarnych na uczelniach bywa groteskowy dla postronnego obserwatora. Z sali, w której trwa posiedzenie komisji w sprawie ewentualnych przewin profesora, wybiega przewodniczący. Wraca i zaraz znów wybiega lub zaczyna gdzieś dzwonić. – W pracy rzecznika dyscyplinarnego i komisji dyscyplinarnej na uczelni medycznej czy artystycznej jest jeden istotny problem: brak prawnika – opowiada pracownik szkoły wyższej.
Funkcje dyscyplinarne mogą pełnić tylko nauczyciele akademiccy. A w szkołach medycznych, jak i artystycznych, wydziałów prawa zwykle nie ma. – Przy tym wykładowca, którego dotyczy postępowanie, przychodzi zwykle z pełnomocnikiem – rasowym adwokatem, bo na to pozwala prawo. Proszę mi wierzyć, często zastanawiam się, co pan czy pani mecenas do mnie mówi, gdy rzuca paragrafami lub nawiązuje do rozstrzygnięcia tego czy owego sądu – przyznaje akademik. Dlatego właśnie co chwila ogłasza się przerwy na konsultacje, np. w uczelnianym departamencie prawnym. Postępowania wydłużają się więc na wiele miesięcy.
Rok temu informacje o przemocy, dyskryminacji i molestowaniu na Śląskim Uniwersytecie Medycznym rozlały się na Polskę za sprawą – żartobliwych początkowo – wpisów na facebookowym fanpage’u SUMemes. Szybko okazało się, że praktyki ŚUM – wyzwiska, seksizm, absurdalne wymagania na egzaminach – choć ekstremalne, są reprezentatywne dla tego, jak wygląda nauka w wielu innych polskich uczelniach medycznych (pisaliśmy o tym w tekście Joanny Cieśli i Mariusza Sepioło „Fala na uczelni”).
Kilka miesięcy później ruszyła seria doniesień o równie trudnych przejściach adeptów szkół teatralnych.