O śmierci myśli każdy tetraplegik – człowiek z porażeniem czterokończynowym. Im wyższy złamany krąg, tym głębsze porażenie. Zdarza się po wypadkach komunikacyjnych, skokach do wody, upadkach z wysokości. A także z powodu wad genetycznych i chorób, na przykład straszliwego stwardnienia zanikowego bocznego.
Janusz Świtaj, dziś 32-latek, ofiara wypadku motocyklowego, po 14 latach poprosił sąd o eutanazję.
Jeśli porażenie spada na człowieka nagle, w środku zdrowia, doznaje się szoku. Człowiek żyje-nie żyje z zaburzoną percepcją w stanie rozpadu osobowości. W szpitalu mu nie powiedzą: prawdopodobnie nie będziesz chodził. Mija jakiś czas, nim zaczyna podejrzewać, domyślać się, aż wreszcie ostrożnie odsłonią mu prawdę. I – bunt, niezgoda, nienawiść do świata i ludzi: dlaczego ja?
Zaczyna się niewyobrażalna dla zdrowego niewola: czekać, aż ktoś zgasi światło, coś przyniesie, coś przesunie – takie dotąd łatwizny, takie byle jednym palcem. Niewyobrażalna męka: leżeć ze swędzącym policzkiem i czekać na cudze ręce do podrapania, do rozprostowania fałdy prześcieradła pod pośladkiem.
Pierwszym pomysłem na życie po wypadku jest dla wielu myśl o samobójstwie. Choć na przykład Łukasz Bednarski o tym nie pomyślał i kiedy gdzieś o tym przeczytał, że jeden porażony na czterech popełnia samobójstwo, był zdziwiony. On, dziecko szczęścia, miałby rezygnować z życia dlatego, że będzie miał w nim pewne ograniczenia? Nie mógł wtedy ruszyć ręką ani nogą – worek z trocinami, zero, nic.
Żeby zabić się, trzeba mieć jako tako sprawną rękę: wyrwać rurkę respiratora, sięgnąć po jakieś pigułki, po nóż. Niektórzy próbują się zagłodzić, odmawiając jedzenia, jeśli mają zachowaną zdolność połykania i nie trzeba ich karmić sondą wprost do żołądka.