Pandemiczne rygory mają swoje dobre strony. Piłkarskie mistrzostwa Europy – przełożone z ubiegłego roku – nadciągają jakby niezauważone. Mniej jest typowej przedturniejowej gorączki pogoni za newsami, piętrowych analiz, pompowania balonu nadziei oraz lansowania sloganów mających oddawać wojowniczego biało-czerwonego ducha, które potem – w następstwie turniejowego fiaska – budzą pusty śmiech.
Reprezentacja Polski znajduje się wskutek wirusowej prewencji w swoistej bańce: na zgrupowaniu odcięta od kibiców, ze ściśle reglamentowanym dostępem dziennikarzy. Nie ma więc zbyt wielu sposobności, by nakręcać histerię. Nudny i chaotyczny sparing z Rosją, zagrany półrezerwowym składem, stał się meczem do zapomnienia. Zresztą kibice mają inne priorytety: układają w nowych warunkach życie, planują wakacje.
Względne opanowanie w Europie koronawirusowego zagrożenia sprawia, że turniej będzie nosił pozory normalności. Wciąż przypisany mu jest w oficjalnej nazwie ubiegły rok, a sponsorzy wytrwali (na dodatek w czasie pandemii UEFA pozyskała nowych). Jego wyjątkowa formuła (aż 12 miast-gospodarzy rozsianych od Sewilli po Baku i od Glasgow po Sankt Petersburg) stała się w czasie pandemicznej niepewności ogromnym wyzwaniem. Wycofali się z organizacji pierwotnie upatrzeni na gospodarzy Dublin i Bilbao (co postawiło na głowie logistykę reprezentacji Polski, bo miała grać właśnie w tych miastach). Lukę wypełniły Sankt Petersburg (zagramy tam 14 czerwca ze Słowacją i 23 ze Szwecją) i Sewilla (19 czerwca z Hiszpanią).
Bicza z piasku nie będzie
UEFA zobowiązała każdego z gospodarzy do zapełnienia co najmniej 25 proc. trybun (szersze otwarcie stadionu zależy od aktualnie obowiązujących pandemicznych przepisów krajowych). Tym razem nie będzie więc typowego dla turniejów obozowego życia fanów ciągnących za swoimi reprezentacjami.