Zaczęło się od tego, że 44-letni Zbigniew Komosa, przedsiębiorca ze stolicy, usiadł samotnie na schodach kolumny Zygmunta w Warszawie. Była niedziela, dzień po hucznym ogłoszeniu przez władzę jej flagowego programu. Miał ze sobą transparent z napisem: „Nowy Polski Ład = Trybunał Stanu”. Jeżeli ktoś chce zaprowadzić nowy porządek, powinien najpierw rozliczyć się z tego, który wprowadził wcześniej – pomyślał.
Plan był taki, by posiedzieć ze dwie godziny i wrócić do domu, ale reakcyjny transparent wzbudził wątpliwości policji. Komosa odmówił podania nazwiska i udania się do radiowozu, więc funkcjonariusze zareagowali siłowo. Czworo z nich wzięło go za ręce i nogi i zaniosło do furgonetki. Tam skuli go kajdankami. Trafił na komendę.
Kolejne godziny spędził w celi przejściowej w kajdankach, jak groźny przestępca, do czasu, aż funkcjonariuszom udało się ustalić jego dane. „Do widzenia” – usłyszał na drogę. Komisariat przy ul. Zakroczymskiej opuścił z zarzutami: wprowadzenia w błąd organu państwowego (bo nie podał nazwiska) oraz nieprzestrzegania zakazów, nakazów lub ograniczeń (bo z manifestującym obok w innej sprawie przedsiębiorcą mieli stworzyć zgromadzenie).
Już następnego ranka zatrzymanie Zbigniewa Komosy, znanego dotąd jedynie w wąskim gremium opozycji ulicznej, stało się sprawą ogólnopolską. Wyszło paradoksalnie: policjanci mieli nie dopuścić, by niepożądane poglądy poszły w eter. W efekcie na jaw wyszło to, o czym Komosa przekonał się znacznie wcześniej – że polska policja nęka obywateli za poglądy.
Autorskie akcje zawsze w pojedynkę
Na opozycji mówią o nim: samotny wojownik.