Społeczeństwo

Miód na obelgi. Tak się tworzy niewolników, nie aktorów

Alina Czyżewska Alina Czyżewska Leszek Zych / Polityka
Gdyby przemoc wyglądała jak Gargamel, szybko byśmy ją wymietli. Problem w tym, że często oprawcę podziwiamy, jest naszym autorytetem – mówi Alina Czyżewska, działaczka społeczna i aktorka.

AGATA SZCZERBIAK: W ostatnich miesiącach ukazało się kilka ważnych publikacji dotyczących przemocy w teatrach, szkołach baletowych i medycznych, ale to świadectwo Anny Paligi, młodej aktorki, która opowiedziała o przemocy w łódzkiej szkole filmowej, uruchomiło falę ujawnień. Jej post widziało już kilkanaście tysięcy osób, a przynajmniej tyle na niego zareagowało. Wie pani, jaki komentarz powtarzał się najczęściej?
ALINA CZYŻEWSKA: Nie, nie wiem.

„Gratuluję ci, jesteś odważna”. Nauczyliśmy się czegoś od rozpoczęcia akcji #MeToo?
Myślę, że fala #MeToo, która kilka lat temu ogarnęła świat, podsunęła nam scenariusze reagowania na podobne ujawnienia. Wcześniej albo milczeliśmy, albo włączał się jeden z automatycznych odruchów, czyli obrona przemocowca, „władzy”, silniejszego. To, co dzieje się w mediach społecznościowych, oznacza nowy tryb społecznego działania i jest jednocześnie bardzo ważne dla osoby, która występuje ze swoją historią, i to pod własnym nazwiskiem. Taka osoba dużo ryzykuje, naraża się na ostracyzm środowiska. Na szczęście wydarza się jednak solidarność. Studentki i studenci opowiadający o przemocy to pod tym względem zupełnie nowe pokolenie.

Wiele osób po opowiedzeniu swojej krzywdy na głos czuje fizycznie, jakby zdjęło z siebie ciężar, uwolniło się od jakiegoś absurdalnego poczucia winy, które towarzyszyło im przez lata. Jeden z aktorów napisał mi: „Jakoś tak z każdym dniem, od poniedziałku, czuję się coraz lepiej – mam wrażenie, jakbym odzyskiwał godność”. Wiele osób wystąpiło publicznie, żeby ta sama krzywda nie spotkała innych.

Świadectw jest mnóstwo, wciąż pojawiają się nowe. Żeby wymienić tylko kilka nazwisk: publicznie wystąpiły już Weronika Bartold, Paulina Walendziak, Zuzanna Lit, Marta Nieradkiewicz, Konrad Marek Cichoń, Eliza Rycembel, Zofia Wichłacz, Weronika Rosati, Joanna Koroniewska. Maria Dębska, która też studiowała w Łodzi, napisała: „Wiem, że nie tylko ja szkołę kończyłam na lekach uspokajających i niezbędna mi była terapia”. Julia Wyszyńska przyznała: „Byłam świadkiem poniżania, nękania, molestowania studentów”. Gdyby złożyć te wszystkie historie w jedną opowieść, to byłaby o tym, że częścią zawodu jest brak bezpieczeństwa, mobbing, wykorzystanie seksualne na planie, przemoc, także fizyczna, która ma „pomagać w zostaniu lepszymi aktorami, aktorkami”. Zresztą z badań RPO wynika, że co trzecia osoba w Polsce doświadczyła molestowania seksualnego w trakcie studiów teatralnych.
To, jak pani to mówi, może stworzyć wrażenie, że źle było cały czas, 24 godziny na dobę. Sprawa jest bardziej skomplikowana. Sytuacje ewidentnej przemocy były przeplatane miodem, obietnicą dobrego angażu, kariery. Od mówienia „kwiatuszku”, „dzieciaczki”, „dziewuszki” przechodzono do wyzwisk: „debilu”, „głupia cipo”, „kurwo”. Totalna tresura, od nagrody do kary. Mechanizmy są tu takie same jak w toksycznej rodzinie. Myślę, że to, co się dzisiaj dzieje, pozwala spojrzeć wielu osobom na ich własne przeżycia i przyznać, że to była przemoc. I co z tego, że się wtedy uśmiechałam? Gdybym się nie zaśmiała, znaczyłoby, że jestem sztywniarą i nie znam się na żartach. Ten sam scenariusz zachodzi, kiedy nie chcesz się poddać fuksówce na pierwszym roku studiów aktorskich. „No co ty, nie chcesz być z nami?” – taka jest reakcja. Wiele osób pisało mi: myślałam, że to ze mną jest coś nie tak. Że jestem nadwrażliwa, że może nie nadaję się do tego zawodu. Że jestem nienormalna. Dopiero gdy widzą, że inni też tak to przeżywali, dociera do nich, że ich odczucia i myśli były uzasadnione. Tylko że wtedy każdy ze swoim wstydem był raczej w izolacji niż w dialogu.

To, co przewija się w niektórych świadectwach, to także atmosfera totalnej rywalizacji. Każdy może być wyrzucony ze studiów w dowolnym momencie. Kiedy odpada ktoś inny – słyszymy, że mamy się cieszyć, że to nie my. Byliśmy i jesteśmy w trybie konkurowania i zaskarbiania sobie uwagi tego, kto ma władzę. Skutkiem jest rozwalanie wspólnoty, bardzo widoczne w tej soczewce społeczeństwa, którą jest teatr.

No właśnie, ten schemat przemocy nie jest przecież charakterystyczny dla uczelni artystycznych. Jego częścią są też pytania o to, dlaczego ujawnienie następuje dopiero po latach. Tymczasem przemoc podkopuje poczucie wartości.
Te same pytania zadaje się zgwałconym – dlaczego nie powiedziała od razu? Może odpowiedź brzmi: nie powiedziała, bo było tak źle. Żyjemy w społeczeństwie, które nie rozumie przemocy. Jak w takich warunkach można opowiedzieć o swoich doświadczeniach? Jeśli tobie dzieje się krzywda, to znaczy, że to twoja wina. Jeżeli nie wytrzymujesz presji na zajęciach, nie nadajesz się na aktorkę. Jesteś zbyt wrażliwa, bo przeszkadzają ci krzyki, popchnięcia, kopanie. To przecież bzdura – tak się traktowało niewolników. W XX w. jako społeczeństwo umówiliśmy się na kraj oparty na prawach człowieka, w konstytucji jest zakaz poniżającego traktowania. No i mamy 2021 r.

Gdzie student słyszy „kotku”

W łódzkiej Szkole Filmowej powstała Komisja Antymobbingowa i Antydyskryminacyjna, która ma przedstawić wyniki postępowania wyjaśniającego, zapowiedzianego przez rektorkę Milenię Fiedler. Zarząd Gildii Reżyserów Polskich wystąpił z inicjatywą powołania wspólnej dla całej branży filmowej komisji do spraw nadużyć o charakterze przemocowym. Odeszliśmy od apology-non-apology do konkretnych rozwiązań?
Zależy, w czyim wykonaniu. Z wielką nadzieją i radością przeczytałam oświadczenie łódzkiej filmówki, której rektorka czyta swoją władzę jako odpowiedzialność za odniesienie się do oskarżeń, które padły. Natomiast oświadczenie rektorki krakowskiej akademii jest w moim odczuciu niedojrzałe i infantylne. Dorota Segda zachowuje się jak dobra ciocia. Załamuje ręce nad dzieckiem, które jest bite, ale nie powie ich ojcu, żeby przestał je bić. Mam wrażenie, że kompletnie nie ma zrozumienia dla obowiązków wypływających z publicznej funkcji, jaką pełni. W murach krakowskiej szkoły teatralnej powtarza się często: przecież jesteśmy jak rodzina. Okej. Mówimy, że jesteśmy jak rodzina, ale nie jesteśmy w tym układzie na równi. Ktoś jest rodzicem, inni są zabetonowani w roli dzieci. Czy na innych studiach mówi się do studentów per „kochanie”, „kotku”, „kwiatuszku”? Nie. Zaklejamy skrzydła miodem słodkości, komplementując, a potem w drugą stronę: tresowanie, uszkadzanie i straszenie wyrzuceniem. Szkoła teatralna to nie jest rodzina, chyba że patologiczna, w której mąż mówi, że kocha, i przynosi kwiaty tuż po nocnej awanturze z wzywaniem karetki.

Reakcją na oświadczenie Segdy jest zresztą jeszcze większa fala ujawnień. Między innymi dlatego, że w oświadczeniu rektorki nie padają żadne nazwiska osób, które zwolniono w przeszłości za przemocowe zachowania. A więc jakie tu jest realizowane prawo do informacji? Nie wiemy, czy było postępowanie dyscyplinarne, ale prof. Segda wymijająco podkreśla, że w szkole „już nie uczą” osoby, które ostatnio wymieniano w publicznej dyskusji jako przekraczające granice studentów. A co z tymi, którzy nie zostali wymienieni, a są przemocowi? Zapytałam w komentarzu pod oświadczeniem, czy Mikołaj Grabowski wciąż uczy? Dużo ostatnio opowiadali mi o nim absolwenci akademii. „A Krzysztof Jędrysek, który molestował seksualnie studentki i pracował w Krakowie dwadzieścia parę lat? Nikt przez ten czas nie przejmował się tym, co mówiły studentki. Jeden rocznik się uparł i wystosował oficjalne oświadczenie. Dziekan zareagował, bo bał się rozgłosu. Czyli załatwiamy sprawę, żeby gówno nie wydostało się na zewnątrz” – to jeden z wielu komentarzy pod oświadczeniem rektorki. Odpowiedź Doroty Segdy, elity uczelni, rektorki odpowiedzialnej za wdrożenie procedur, zapewnienie poszanowania prawa, godności, konstytucji: „Po tym wstrętnym anonimowym oskarżeniu odechciewa mi się pracować dla studentów i szkoły, czemu poświęcam dużą część życia. To jest dopiero manipulacja. Hejt w czystej formie. Zapraszam tę Panią do siebie. Albo proszę mnie pozwać do sądu. Jako »geniusza zła«”. Smutne.

Czy osoby wspomniane w tekście Anny Paligi powinny według pani zostać natychmiast zawieszone?
Ufajmy procedurom, one są po to, by je wdrożyć niezależnie od tego, czy uważamy, że ktoś jest winny, czy nie. Odbyło się przesłuchanie na komisji Anny Paligi i lada dzień mogą zostać podjęte decyzje o oficjalnym zawieszeniu pracowników filmówki. Ale w wyniku zastosowania procedur, a nie na żądanie ludzi. Po to one są, by nie uzależniać decyzji organów od emocji i osobistych przekonań czy sympatii – zrozumienia tej zasady państwa prawa brakuje w krakowskiej szkole.

Artur Gotz napisał do władz AST o nadużyciach, z którymi się spotkał w krakowskiej szkole. Jeden z nich po zgłaszanych wcześniej nadużyciach został przeniesiony na sąsiednią „parafię” do Bytomia, inny do Warszawy, a jeszcze inny do Łodzi. Schemat kościelny się tu powtarza.
To ta sama gra, tylko że w innych dekoracjach. Czy w rodzinie, czy kościele, czy teatrze, czy w innych miejscach. Ale też chciałabym odpowiedzieć przykładem. 18 marca, dzień po call-oucie Anny Paligi, czyli na początku tej lawiny ujawniania przemocy, miała miejsce premiera online sztuki „Aktorki, przepraszam, że dotykam” w reżyserii Magdaleny Łazarkiewicz. Tekst powstał podczas studiów w krakowskiej szkole, napisał go Michał Telega na zaliczenie przedmiotu, a składał się z wypowiedzi studentek na temat przemocy, mizoginii i seksizmu, z cytowaniem słów profesorów, które słyszały w czasie studiów. Zdziwiło mnie, że tego dnia Akademia Sztuk Teatralnych zamiast pochwalić się premierą sztuki swojego absolwenta, zamieszcza informację o... festiwalu filmów frankofońskich. Zapytałam, dlaczego. Odpowiedziano, że planowano zamieścić post o spektaklu, ale na stronie biura karier AST. Czyli co? Nie chcemy mówić o przemocy, chcemy ją jak najbardziej zamydlić, wypchnąć na margines, spuścić na nią zasłonę milczenia. Taka jest strategia krakowska, mam nadzieję, że strategia łódzka będzie prawdziwą, a nie marketingową zmianą.

Jak opowiadać o przemocy

Tadeusz Chudecki stanął w obronie Beaty Fudalej, jego stanowisko udostępniła też m.in. Krystyna Janda. Przytoczę fragment: „Przerażony jestem tym, jak media i portale społecznościowe przyjęły na siebie wydawanie wyroków w wielu sprawach. (…) Fantazja i pogoń za ciekawym newsem nie ma granic i zahamowań. (…) »Sądy kapturowe« mogą zabić niejednego człowieka i trzeba być bardzo ostrożnym w ich wydawaniu. Nie dawajmy sobie przyzwolenia na publiczne osądzanie ludzi tym bardziej, że wiarygodność i uczciwość dowodów jest często niejasna i podejrzana. Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni. A osądzanie ludzi pozostawcie sądom”. Jesteśmy w paradoksalnej sytuacji: obie strony, ta, która ze swoją prawdą długo milczała, oraz ta, która miała więcej władzy i wiarygodności, czują się niesprawiedliwie potraktowane. Można tego uniknąć?
Nazwanie tego, co się dzieje, linczem czy sądami kapturowymi, to według mnie za duże słowa. Tak, sądy są potrzebne, ale żeby w ogóle jakakolwiek sprawa trafiła do sądu, trzeba w końcu dać głos osobom, które doznały przemocy. Trzeba dać im przestrzeń na uwolnienie się od poczucia winy. Zapominamy, jak ważna jest debata publiczna, albo nawet nie wiemy, jakie jest jej znaczenie dla funkcjonowania demokracji. Toczy się właśnie rozmowa o normach, granicach, które łatwo się przekracza, kiedy ich nie widzimy. Te ważne społecznie kwestie muszą zostać przez nas przedyskutowane, no chyba, że wciąż jesteśmy na etapie, gdy chcemy, żeby prawa zsyłał Wielki Ktoś, a my się mamy im bezrefleksyjnie podporządkowywać. Ale to zupełnie inny porządek myślenia – religijny raczej niż demokratyczny.

Część osób wskazuje, że anonimowe oskarżenia nie ułatwiają sprawy. Odbierają wiarygodność. Oddalają od osiągnięcia konsensusu co do faktów.
To wybór ofiar, w jaki sposób opowiadają o przemocy. To one określają, jak dużo chcą ujawnić. Obserwatorzy, widzowie czy społeczeństwo nie decydują, czym i w jaki sposób ofiara ma się publicznie dzielić. Chciałam podkreślić, że już w tym momencie nie mówimy o pojedynczych przypadkach, incydentach przemocy. Gdyby rzeczywiście skończyło się na Annie Palidze, ktoś mógłby powiedzieć, że to sąd nad trzema czy czterema osobami. Kiedy o swoich doświadczeniach zaczęły mówić inne osoby, żyjące z przemocą na przestrzeni wielu lat w różnych miastach, widać, że nie chodzi tu o jednego skandalicznego wykładowcę ani nawet jedną uczelnię. To moment na zmianę, ogromną zmianę, nie tylko w teatrze. Nie wolno ludziom zamykać teraz ust. Krzywdy muszą być po prostu wypowiedziane. Dopiero potem można myśleć, jak uleczyć sytuację.

Ale co z tej dyskusji może nam zostać? Nowa definicja przemocy?
To jak na terapii. Nie może terapeuta zaproponować nam rozwiązania, dopóki nie powiem, co dokładnie mi się przydarzyło. A teraz przechodzimy coś na kształt społecznej terapii – bo jesteśmy bardzo straumatyzowanym i przemocowym społeczeństwem. Przemoc nie jest tylko fizycznym aktem, chociaż i z taką mamy do czynienia w przypadku szkół teatralnych: gryzienie, kopanie, szarpanie przewija się w wielu opowieściach. Posłużę się obrazowym porównaniem: gdyby przemoc wyglądała jak Gargamel, szybko byśmy ją z naszych środowisk i rodzin wymietli. Często przemocowca podziwiamy, dużo mu zawdzięczamy, jest naszym autorytetem. Niektóre mechanizmy manipulacji są tak delikatne, że manipulujący nawet nie wie, że je stosuje. Innym rodzajem przemocy, który widać już po ujawnieniu, jest reakcja: „no ja cię teraz już nie dotknę, bo jeszcze mnie ktoś oskarży o gwałt, hahaha”. Jeśli ktoś tak mówi, to pewnie nie uważa tego, na co próbujemy mu zwrócić uwagę, za poważną sprawę, ale raczej za głupotkę.

Świetna jest ostatnia rozmowa Tomasza Raczka z rektorem warszawskiej Akademii Wojciechem Malajkatem. Raczek pokazuje uwielbienie dla wymienionego w tej rozmowie Tadeusza Łomnickiego i jego starych metod nauczania, polegającego na przekonaniu, że aktora trzeba w szkole „zgwałcić”, by zrobić z niego dobre, czyli posłuszne narzędzie w rękach reżysera. Jest jednocześnie przekonany, że inaczej się nie da. Wojciech Malajkat elegancko ściąga go na ziemię. Znowu mamy figurę wielkiego mistrza – Łomnickiego, który ma ogromne ego i totalną pogardę dla innych, prezentowaną przecież nie tylko w szkole. I ma talent, który powoduje, że jest uwielbiany. Jest wielki, więc to, co robi, musi być wielkie. No nie. I jeszcze nazywa się to metodą. Odejdźmy od chałupniczej psychologii mówiącej o jakiejś „metodzie”: złamać człowieka, żeby był posłuszny. To metoda na tworzenie niewolników, a nie metoda kształcenia niezależnych i mających poczucie własnej wartości aktorów.

ROZMAWIAŁA AGATA SZCZERBIAK

***

Alina Czyżewska (ur. 1980 r.) – działaczka społeczna, członkini Sieci Obywatelskiej Watchdog Polska, koordynatorka Pogotowia Prawnego Kultury niepodległej, wykładowczyni Collegium Civitas. Do niedawna aktorka Teatru Miejskiego w Gliwicach.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną