Podpisy pod delegacjami prokuratorów do odległych jednostek składał pewną ręką, chociaż jego parafki powodowały, że z dnia na dzień ludzie mieli być wyrywani ze swoich środowisk i rzucani kilkaset kilometrów dalej. Nie było dyskusji. Padł rozkaz – wykonać!
Znajomi Święczkowskiego z dawnych czasów, kiedy zaczynał prokuratorską karierę najpierw w Tychach, potem w Sosnowcu, mówią, że zawsze był bezwzględny. I pamiętliwy. – Każdy, kto nadepnął mu na odcisk, musiał się mieć na baczności, bo Bogdan nie wybaczał – twierdzi jeden z jego dawnych współpracowników.
Prokuratorzy wysłani w przymusowe delegacje padli ofiarą zemsty, to przecież jasne. Za przynależność do opozycyjnego wobec tzw. ziobrystów stowarzyszenia prokuratorskiego Lex Super Omnia, za brak dyspozycyjności wobec politycznych oczekiwań kierownictwa resortu sprawiedliwości. Święczkowski, podobnie jak Zbigniew Ziobro, świat dzieli na swoich i obcych. Dla tych drugich nie ma zmiłowania.
Droga za przewodnikiem
Ze Zbigniewem Ziobrą studiował prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Równolatkowie, rocznik 1970. Studia ukończyli w 1994 r. i obaj w tym samym czasie odbyli aplikację prokuratorską blisko siebie. Ziobro w Katowicach (chciał w Krakowie, ale tam oblał egzamin dopuszczający do aplikacji), Święczkowski w Tychach. Trudno powiedzieć, czy już wtedy łączyła ich przyjaźń i wspólne poglądy na rzeczywistość, na pewno jednak to wówczas zadzierzgnęły się między nimi relacje, które z czasem przerodziły się w swoistą wspólnotę celów i interesów.
Ziobro nie został prokuratorem. Zatrudnił się w Generalnym Inspektoracie Celnym, doradzał ministrowi spraw wewnętrznych Markowi Biernackiemu, a wreszcie został podsekretarzem stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości, kiedy na czele resortu stał Lech Kaczyński.