1.
Wydaje się, że pewna niepoprawność językowa nie budzi specjalnych sprzeciwów, bo jest – by tak powiedzieć – na swój sposób umotywowana i świadoma siebie. Mówienie Lecha Wałęsy, zarówno wtedy, gdy był przywódcą wielkiego ruchu społecznego, jak i wówczas, gdy pełnił funkcję prezydenta Rzeczpospolitej, dalekie było od wzorowości, a jednak nie musiało budzić szczególnych oporów. Było wyrazem jego osobowości, a także ekspresją sytuacji człowieka niemającego formalnego wykształcenia, będącego wszakże wielką indywidualnością, umiejącą wielokrotnie powiedzieć coś trafnie, dobitnie, a niekiedy także zabawnie.
Mówienia Wałęsy nikt, nawet największy jego admirator, nie mógł traktować jako wzoru wysławiania, a zatem na przykład jego sławne „nie chcem, ale muszem” jest całkiem czym innym niż „robiom” i „pójdom”, które teraz wciąż się słyszy. Obniżanie się kultury wysławiania nie dotyczy, rzecz jasna, jedynie wymowy, daje o sobie znać w ogólnej niedbałości, w nieliczeniu się ze znaczeniową precyzją, w wykoślawionej składni.
Odmiennym przejawem obniżania się kultury mówienia publicznego jest jego brutalizacja. Nie chodzi tylko o to, że pojawiają się słowa ostre i wulgarne. Zdarzało się to i dawniej, ostatecznie Marszałek Piłsudski pofolgował sobie, gdy posłów nazwał „zafajdańcami”. Ale tego rodzaju odzywki stanowiły jednorazowy wyskok, na pewno nie były regułą. Do języka polityki i różnego rodzaju publicystycznych polemik przenikały wyrażenia, którym wstęp na salony był zabroniony. Teraz jednak w zasadzie wszystko powiedzieć można, niemal nie ma ograniczeń w nazywaniu przeciwników politycznych czy w ogóle tych wszystkich, których chce się w opinii publicznej pomniejszyć albo się ich po prostu nie lubi bądź nie ceni. W tych brutalnych nazwaniach nie mają na ogół znaczenia odniesienia rzeczowe, chodzi o doraźne efekty. Nie tak dawno brałem udział w radiowej dyskusji o języku z udziałem filozofa o poglądach nader konserwatywnych.
Był on oburzony, że w latach dziewięćdziesiątych rozpowszechniono słowo „oszołom”. Oczywiście, nie było ono zbyt wytworne, ale posługiwano się nim w mowie potocznej, ewentualnie w jakichś polemikach, nie padło ono w wypowiedzi żadnego premiera, niezależnie od tego, z jakiej orientacji się wywodził. Dzisiaj równie ostre, a w istocie ostrzejsze słowa padają z ust najwyższych dostojników państwowych. Więcej, można je usłyszeć tam, gdzie naprawdę trudno ich się spodziewać. Kardynał nazywa księdza, którego działalność ocenia negatywnie, „nad-ubowcem”. Czy mamy tu do czynienia z ogólną wolną amerykanką językową1?
2.
W języku obecnej władzy (można go chyba nazwać pisomową) obserwujemy znaczne, wysoce niekorzystne zmiany, tak w zakresie semantyki, jak retoryki w stosunku do tego, co się działo w ciągu kilkunastu ostatnich lat. Rzuca się w oczy przede wszystkim zaawansowana ideologizacja języka; w tej materii analogie z praktykami obowiązującymi w PRL narzucają się same. Rzecz sformułowałbym tak: w mowie publicznej, tej w każdym razie, którą posługują się rządzący, w istocie przestało być ważne komunikowanie się ze społeczeństwem i funkcjonującymi w jego obrębie grupami, przestała być ważna wymiana (idei, koncepcji, wartości), liczy się i ma swoją wagę coś całkiem innego, to mianowicie, co w języku peerelowskim nazywało się ustawianiem (przeciwnika, ale także sojusznika, czy w ogóle społecznej rzeczywistości).
Tak formowany język sam staje się przedmiotem daleko posuniętej manipulacji, chodzi wszakże – co zrozumiałe – nie tylko o niego, chodzi o odpowiednie manipulowanie rzeczywistością, w tym świadomością społeczną. Procedurą szczególną jest to, co określiłbym jako etykietowanie. Przedmiotem zabiegów jest takie nazywanie ludzi i rzeczy, a także sytuacji, by można było wszystko to oceniać i interpretować w myśl przyjętych z góry arbitralnych zasad i w taki sposób, by rządząca ekipa odnosiła korzyści i realizowała swoje cele. Praktyką nagminną stało się łączenie danego słowa z określeniem wartościującym, które ma być obowiązujące. Wiąże się to z wyraźnym podziałem dychotomicznym, w tym świecie nie ma partnerów, nie ma osób i organizacji, z którymi się dyskutuje czy polemizuje, jesteśmy MY, i to my dysponujemy wszystkim co słuszne i dobre, po naszej stronie są wszelkie racje i wszelkie wartości, no i są ONI, z którymi rozmawiać i nie można, i nie warto, bo w istocie są wrogami.
W takim etykietowaniu w zasadzie nie obowiązują wyraźnie sformułowane reguły, pojawianie się odpowiednich nazw niekiedy wynika z potrzeb chwili, niekiedy jest wynikiem szerszego zamierzenia, wszystko staje się możliwe. Nic nie stoi na przeszkodzie, by na przykład określić dawnych działaczy opozycji demokratycznej, jeśli nie są naszymi zwolennikami, jako zomowców, a w tym wypadku jest to jeden z synonimów wroga, którym można tylko gardzić. Świat dzieli się na nas i komunistów, postkomunistów lub równie negatywnie traktowanych liberałów. Psychoterapeuta Andrzej Nehrebecki w wywiadzie udzielonym „Polityce” (nr 43) rzecz określił niezwykle trafnie jako „funkcjonowanie w biało-czarnym paradygmacie”.
Tak jak w nowomowie: radykalne podziały łączą się z nader swoistym użyciem słów. (Nowomowa to język obowiązujący w totalitarnym państwie opisanym przez George’a Orwella w powieści „Rok 1984”; pojęcie jest używane na określenie wypowiedzi, które posługując się stałym zestawem typowych dla siebie określeń, podporządkowują je ideologii, zubażają język bądź fałszują rzeczywistość; nowomową określano język peerelowskiej propagandy – mistrzem jej analizy był autor niniejszego tekstu – przyp. red.). Skoro przez świat przebiega wyraźna linia graniczna, dająca się porównać bardziej do głębokiego rowu niż do grubej kreski, „odzyskuje się” to, co nasze nie było, ale nasze się stało. Z pozoru niewinna formuła premiera „odzyskaliśmy MSZ” po zmianie na stanowisku ministra mówi wiele tak o sposobach operowania mową, jak i o politycznej mentalności. Czasownik „odzyskać” odnosi się w zasadzie do dóbr, które kiedyś były nasze i o których się sądzi, że nam się należą. Można odzyskać ukradziony samochód, ale też można odzyskać utraconą władzę (jeśli się ją kiedyś posiadało), a nawet dobre imię. Ale w omawianym wypadku – sprawiedliwości i prawu stało się zadość, „my” poszerzyliśmy obręb tego, czym dysponujemy, nie musimy już liczyć się z nie-naszym ministrem, ministerstwo jest już wreszcie „nasze”. I tu charakterystyczne „my”, nadające mowie władzy szczególne zabarwienie, służące wprowadzaniu podstawowych przeciwstawień. Można je nazwać „my partyjnym”.
Podobne mechanizmy ujawniają się w operowaniu słowem kluczowym w wysłowieniu obecnej ekipy rządzącej, chodzi o „układ”. Najpierw zasygnalizujmy to, co najbardziej rzuca się w oczy, a mianowicie fakt, że najczęściej występuje on w liczbie pojedynczej, co ma swoją szczególną wymowę. Ci, którzy są przeciw nam, przeciw zmianom, jakie wprowadzamy, przeciw budowaniu IV Rzeczpospolitej, a także nie życzą sobie ulepszeń w Polsce, są jedną wielką strukturą, działającą kolektywnie, mającą wspólne wrogie nam cele; „układ” to swojego rodzaju złowroga pajęczyna oplatająca nasz kraj (metafora pajęczyny pojawia się również w tego rodzaju kontekstach). Kiedy używa się owego słowa w singularis, tracą wszelką wagę różnice, jakie w obrębie „układu” mogłyby występować.
Sądzić by można, że użycia tego słowa w języku przywódców i ideologów PiS nie odbiegają od norm obowiązujących w klasycznej polszczyźnie. Kiedy jednak bliżej im się przyjrzeć, stwierdzić należy, iż jest to złudzenie. Znakomity wydany przez PWN w 2000 r. „Inny słownik języka polskiego” odnotowuje kilkanaście typów użyć rzeczownika „układ”. Może on się pojawiać w najróżniejszych kontekstach, zakres jego odniesień rzeczowych jest rozległy, występują też użycia metaforyczne. Trudno jednak stwierdzić, że pisowski „układ” po prostu poszerza tę rozległą gamę; gdyby tak było, sprawa nie miałaby większej wagi. Chodzi wszakże o coś innego. Sam w sobie wyraz „układ” jest aksjologicznie nieokreślony, a w pewnych użyciach (na przykład gdy odnosi się do spraw technicznych lub medycznych) w ogóle określony pod tym względem być nie może. Ale w obecnym języku oficjalnym „układ” jest słowem o wyraźnie sprecyzowanym wskaźniku wartościującym: „układ” może być – wbrew praktykom zakładanym w języku polskim – jedynie negatywny. Po prostu dobrego układu nie ma! W obrębie tego języka niemożliwa jest formuła: „układ koalicyjny z partiami Leppera i Giertycha”, skoro koalicja uważana jest za fakt pozytywny. „Układ” staje się swojego rodzaju workiem, do którego wrzucić można wszystkich tych, których kwalifikuje się jako wrogów. Jest to dobry przykład zjawiska, które określiłbym jako jednowartościowość tego języka.
Ale sygnalizuje on też coś więcej. Ujawnia ciekawy mechanizm magii językowej, wysoce charakterystycznej dla omawianych praktyk. Zakłada się, że ów mityczny układ istnieje, nie precyzuje się jednak, na czym on polega, kto konkretnie nim kieruje, kto wchodzi w jego skład. Ważne jest to, by go demaskować w kategoriach najbardziej ogólnych i by mobilizować do walki z nim niczym ze smokiem, to prawda, bardzo groźnym i podstępnym, mimo że nikt go na własne oczy nie widział („Rozbijmy układy” – głosiło jedno z haseł w samorządowej kampanii wyborczej). Świetnie rzecz ujął Ireneusz Krzemiński w artykule opublikowanym w „Przeglądzie Politycznym”, przedstawiając analogie z tym językiem, który władza ludowa wprowadziła w ruch w marcu 1968 r.: „Wszechobecny »układ«, z którym wytrwałą walkę toczą politycy PiS, pełni podobną funkcję co poprzednio »syjoniści«: za parawanem demokracji »oni« (»politycy«, zwłaszcza postkomuniści bądź »elity« III RP) bogacili się oto kosztem »zwykłych obywateli« – ludu, czerpiąc zyski z prywatyzacji i – rzecz jasna – »zdradzając« go i wiążąc z »obcymi siłami«”.
Jak pokazuje Krzemiński, na podobnych zasadach jest używane słowo „elita”, będące przede wszystkim ekspresją ideologii antyinteligenckiej (ze wszech miar podejrzane „wykształciuchy”). Manipulowanie „układem” świadczy o tym, że nie chodzi tu o poznawanie świata w jego realnych kształtach i o przedstawianie go w sposób przynajmniej trochę zbliżony do racjonalnego (choć skądinąd trudno przeczyć, że w każdej rzeczywistości społecznej niezliczone układy istnieją). Etykietowanie ludzi, rzeczy, sytuacji stało się przejawem magii językowej. Ważne nie jest to, jaka rzeczywistość jest, ale to, jak ją władza postrzega, kreuje, ocenia. I – w konsekwencji – jak winni ją postrzegać Polacy.
3.
Nie przypisuje się im jednak czynnej roli, mają oni przyjmować z dobrą wiarą to, co władza obwieszcza, nie są partnerami, wyznaczona im została jedynie pozycja słuchaczy, biernych, posłusznych, wyzbytych wszelkich wątpliwości. Wyraża się to nie tylko w operowaniu najważniejszymi dla tego oficjalnego języka słowami, wyraża się także w formowaniu swoistej retoryki, w kształtowaniu wypowiedzi. Jest ona tak pomyślana, by w możliwie najprostszy sposób narzucić te etykiety i te wartościowania, które uznaje się za jedynie słuszne i jedynie prawidłowe, a zarazem uniemożliwić wszelkiego rodzaju refutacje, polemiki, krytyki. Ta mowa – trzeba to raz jeszcze podkreślić – nie służy poznawaniu świata, nie służy przekonywaniu, jej głównym i w istocie jedynym celem jest narzucanie. I to właśnie jest zasadniczy wyznacznik stosowanej retoryki.
Jako jej pierwszą właściwość wymieniłbym charakter oskarżycielski. Obowiązują tu bezwzględnie podziały dychotomiczne, świat bowiem dzieli się na naszych i na wrogów, trzeba zatem ukazać owych wrogów prawdziwe oblicze. Oskarżać można z każdego powodu, przedmiotem oskarżenia może być wszystko to, co dana osoba robiła dawno temu, i to, co robi teraz, a więc nie opowiada się po właściwej stronie; to, że ma niewłaściwych przodków, nawet niewłaściwych znajomych. Innymi słowy, punktem wyjścia oskarżenia może stać się wszystko, dotyczy to przy tym tak ludzi z pierwszej linii politycznego frontu, jak też postaci z niewiele znaczących obrzeży. Chodzi tu bowiem nie tylko o skompromitowanie takich czy innych osób, gra toczy się również o to, by pokazać, że ci wszyscy, którzy nie są z nami, są figurami podejrzanymi moralnie (i nie tylko moralnie), mają wysoce wątpliwą przeszłość, tak zwane powiązania i oczywiście są „w układzie”. Te procedery propagandowe potwierdzają dobitnie twierdzenia Krzemińskiego na temat związków mowy, jaką posługują się przedstawiciele partii rządzącej, z peerelowskim gadaniem i to w jego ostrej fazie.
Szczególny wyróżnik retoryki oskarżycielskiej stanowi pasja demaskatorska. Nie chodzi bowiem o potępienie tylko tego, co w jakiejś mierze może być bezpośrednio dostępne publicznemu oglądowi, a więc faktu, że opozycja „przeszkadza nam” we wprowadzaniu porządku i sprzątaniu po tym, co zostało z Trzeciej Rzeczpospolitej. Nie chodzi też tylko o zdezawuowanie czynów, o których publicznie się mówi. Przedmiotem zabiegów jest wskazanie, skąd takie zachowania się biorą, co się za nimi kryje. A więc trzeba zdemaskować postkomunistów i liberałów tak, jak w Polsce Ludowej demaskowano rewizjonistów czy kosmopolitów. Nie liczą się tu względy realne, demaskacje są tak pomyślane, by pogrążyć oskarżonego, wskazując na to, co nie jest powszechnie wiadome. Wirtuozem tego rodzaju postępowania jest Jacek Kurski, przypominający w tym publicystów prasy sowieckiej w rodzaju „Prawdy” i „Izwiestii” z okresu stalinowskiego. Ujawnienie faktu, że dziadek przywódcy konkurencyjnej partii służył w Wehrmachcie, stanowić ma demaskację szczególnie efektowną i skuteczną.
W obrębie tej wizji świata przeszłość waży bezpośrednio na postawie człowieka, determinizm ten – podobnie jak w świecie komunistycznym – obejmuje nie tylko osoby będące bezpośrednim przedmiotem ataku, ale także ich przodków. Najwyższy dostojnik państwowy stwierdza, że pani sędzia sporządziła uzasadnienie wyroku w sposób niewłaściwy, bo jej ojciec był wysokim funkcjonariuszem w aparacie propagandy PZPR. W obrębie tej praktyki demaskatorskiej można powiedzieć, że jakaś grupa jest przeciw nam, bo jej członkowie wywodzą się z rodzin, które były związane z Komunistyczną Partią Polski; warto przypomnieć, że została ona zlikwidowana przez Stalina w 1938 r., a więc korzenie sięgają głęboko. Współczynnik czasu nie jest tu uwzględniany, ważna jest genealogia, tak jak było ważne to, co w mowie peerelowskiej nazywało się „złym pochodzeniem społecznym”, czyli należeniem do warstw „wrogich klasowo”.
Osobliwością owych praktyk demaskatorskich jest to, że mają one w wielu przypadkach charakter otwarcie insynuacyjny. Oczywiście, insynuacją jest także zakładanie, iż poczynania i przypadki dziadków, w tym wybory ideologiczne, wpływają bezpośrednio na poglądy i działania ich potomków, mam tu wszakże na myśli nieco inny przypadek. O tego typu insynuacji mówiłbym wówczas, gdy demaskator coś sugeruje, zapewnia, że o czymś wie, ale z takich czy innych względów nie chce, bo uważa, że nie może, podzielić się swoją wiedzą. Ową procedurę insynuacyjną stosowano wielekroć w Polsce Ludowej, a jej kanonicznym i zarazem wyjątkowo obrzydliwym przykładem było to, co Gomułka mówił o Pawle Jasienicy w sławetnym przemówieniu wygłoszonym 19 marca 1968 r. (sugerował, że Jasienica uniknął wyroku, bo zgodził się na współpracę z UB). A więc ten lub ów był w coś wplątany, zrobił coś nagannego, ale co konkretnie, nie wiadomo.
W ogromnej większości tego rodzaju przypadków nie jest celem powiadomienie o czymś, co da się rzetelnie stwierdzić i udokumentować, dąży się do wytworzenia wokół demaskowanego odpowiednio nieprzychylnej atmosfery, do łączenia z jego osobą takich lub innych podejrzeń. Stąd serie oskarżeń, pozbawionych pokrycia w faktach, oskarżeń dotyczących nie tylko postaw i powiązań, ale także czynów, które gdyby były rzeczywiste, musiałyby zainteresować prokuraturę. Niekiedy takie insynuacje tworzone są według zasady, którą można określić za pomocą nader potocznej formuły: „ty wiesz, a ja rozumiem”. Nie trzeba niczego dopowiadać, nie chodzi przecież o konkrety, ale o końcowy efekt. Masz się, szanowny czytelniku, widzu, słuchaczu, domyślać wszystkiego co najgorsze. A w ten sposób demaskowanemu osobnikowi trudno replikować, może bowiem odpowiadać na konkretne zarzuty, nie ma danych, by się bronić przed tym, co jedynie naprowadza na jakieś karygodne czyny, ale ich nie precyzuje. Niekiedy zresztą spotykamy tę praktykę w wersji nieco innej. I ją także można określić za pomocą kolokwialnego powiedzenia: „wiem, ale nie powiem”. A to wiąże się na różne sposoby z tym, co nazwać możemy językiem lustracji.
Sprawa ta wymagałaby odrębnej i szczegółowej analizy. Niestety, jej podjęcie przekracza ramy i możliwości tego szkicu. Warto zwrócić jednak uwagę, że łącznikiem zasadniczym jest tu współczynnik oskarżycielski oparty na bezwzględnej podejrzliwości. W ujęciach skrajnych w istocie, w obrębie tej retoryki, nie ma niewinnych poza samymi lustratorami (zwłaszcza jeśli są ludźmi młodymi) lub – oczywiście – przedstawicielami ekipy trzymającej władzę; nikt nie może znajdować się poza podejrzeniami. A podejrzany jest szczególnie ten, kto lustrację wyobraża sobie inaczej i krytykuje jej poszczególne procedury. Tak postępuje, a więc żyje w strachu, czegoś się obawia, ma swoje niecne tajemnice i liczne grzechy na sumieniu. Tego rodzaju demagogia lustracyjna jest także współczynnikiem obecnie praktykowanej retoryki.
Warto zwrócić uwagę na jeszcze dwa ważne zjawiska w wysławianiu aktualnej ekipy władzy; najpierw na stosunek do szeroko rozumianego języka religijnego. Jak wiadomo, nie jest on kategorią jednoznaczną, gdy patrzy się nań jako na element życia publicznego. Poza tym, oglądany w tej perspektywie język ów jest wysoce zróżnicowany. W pewnym sensie język władzy bliski jest tak zwanemu nurtowi narodowo-katolickiemu, zyskującemu najpełniejszy wyraz w publikacjach skrajnej prawicy, nie osiąga jednak tego zaawansowania, które jest charakterystyczne dla imperium medialnego Tadeusza Rydzyka. Fakt ten trzeba podkreślić, nie da się tego języka sprowadzić w pełni do fundamentalistycznych wzorców. Trzeba jednak powiedzieć, że mamy tu do czynienia z językiem walki i mimo nieustannego podkreślania katolickiej prawowierności niewiele w nim odwołań do kategorii ewangelicznych. A jeśli one się pojawiają, są na ogół przedmiotem ewidentnej manipulacji. Jeden tylko przykład pozwoli ukazać, o jaką procedurę chodzi.
Po odnowieniu koalicji z Lepperem (i po mocnych słowach, jakie padły w procesie jej rozpadania się) pewien poseł, uchodzący za złotoustego eksponenta idei rządzącej partii, zapytany, jak to jest możliwe, że wchodzi się w sojusz z kimś, o kim powiedziało się tyle złego, oświadczył w wypowiedzi telewizyjnej coś mniej więcej takiego: nasza wiara zakłada miłosierdzie i wybaczenie. Powołanie się na zasady miało tu charakter wyraźnie incydentalny, by nie powiedzieć cyniczny. Służyło ratowaniu twarzy tych, którzy o ponownej koalicji zdecydowali. Byłoby oczywiście inaczej, gdyby wybaczenie i miłosierdzie przywołane zostało w innej sytuacji i dotyczyło choćby stosunku do tych, których się uważa za przeciwników politycznych. To wszakże w obrębie retoryki, jaka tu obowiązuje, jest niemożliwe. Nie ma bowiem do niej wstępu nic, co prowadziłoby do łagodzenia oskarżeń, demaskacji, insynuacji, do zacierania tak dla niej ważnego wizerunku wroga. Słowa owego elokwentnego posła zabrzmiały nader fałszywie.
Zjawisko kolejne zasługuje na wzmiankę choćby dlatego, że stanowi niezwykłą osobliwość. Retoryka partii rządzącej jest (i być musi) retoryką zwycięzców w walce politycznej. Tutaj wszakże jest ona kształtowana w takim stylu, jakby była prowadzona w czasie prześladowań, triumfatorzy bowiem wyrażają się tak, jakby byli nieustannie zagrożeni, szkalowani, na różne sposoby sekowani, jakby wszyscy, przede wszystkim zaś opozycjoniści, przeciw nim się sprzysięgli w „oszalałych aktach agresji”. Paradoksalnie, jest to retoryka oblężonej twierdzy. Im kto wyższe zajmuje stanowisko, tym bardziej czuje się gnębiony.
4.
Kiedy poddaje się analizie język związany z życiem politycznym, trzeba się zastanowić także nad tym, jakie z niego słowa lub wyrażenia znikają, mimo że ich obecności można byłoby się spodziewać choćby z tej racji, że do niedawna jeszcze funkcjonowały i zajmowały ważną pozycję. Ograniczę się do dwu przykładów. Po 1989 r. w języku dyskusji publicznych ważne miejsce zajęła formuła „społeczeństwo obywatelskie”. Miała ona charakter programowy, określała wyraźny cel politycznego działania, stanowiła przeciwstawienie „społeczeństwa totalitarnego”, jednakże z wysłowienia obecnej ekipy rządzącej została wyrugowana. Jest fakt ten tym bardziej interesujący i godny zastanowienia, że w niełaskę popadły obydwa słowa.
W oficjalnym słownictwie jest miejsce na „państwo” i „naród” (niekiedy „lud”), ale nie ma miejsca dla „społeczeństwa”, a więc słowa podstawowego w języku demokracji. I znowu przypomina to praktyki z czasów PRL: słowa „społeczeństwo” unikano jak ognia (poza zbitką „społeczeństwo socjalistyczne”), do pewnego momentu posługując się „masami ludowymi”, a w okresie późniejszym eksponując „naród”. „Społeczeństwo” ma dla wszelkiej myśli autorytarnej konotacje podejrzane lub wręcz niebezpieczne. Zakłada podmiotowość tych, którymi się rządzi, przyznaje im rolę partnera, a nie bezwolnego wykonawcy tego, co sobie władza życzy.
Równie charakterystyczne jest odrzucenie przymiotnika „obywatelski”. Tłumaczy się ono nie tylko tym, że nosi go w swojej nazwie partia przyznająca się do liberalizmu i uważana za głównego wroga. Nie chodzi też o to, że słowo „obywatel” i jego pochodne zostały zafałszowane w Polsce Ludowej, przyczyny są głębsze. W sensie, o jaki tu chodzi, „obywatel” jest przeciwstawieniem „poddanego” (ci, którzy zetknęli się z głośną niegdyś powieścią Heinricha Manna „Poddany”, dobrze wiedzą, o co chodzi; tytuł oryginału brzmi Der Untertan). „Obywatel” w tym znaczeniu, łącząc się z takim ukierunkowaniem aksjologicznym, jest wolnym podmiotem, decydującym o swoich sprawach i o problemach grupy, do której należy – od gminy do państwa. „Społeczeństwo obywatelskie” nie tylko jest konsekwentnie usuwane z języka publicznego, jakim posługuje się obecna ekipa trzymająca władzę – niekiedy bywało przedmiotem bezpośredniej krytyki i refutacji. Nie ulega wątpliwości, że fakt ten mówi o niej więcej niż niejedna deklaracja czy takie lub inne programowe oświadczenie.
Przykładem równie charakterystycznym i równie wymownym są obecne losy rzeczownika „tolerancja”. Dla nas ważne są dwa jego znaczenia. Wspomniany już „Inny słownik języka polskiego” tak je charakteryzuje: „1. Uszanowanie czyichś poglądów lub zachowań, zwłaszcza innych niż nasze własne. (...) 2. Pobłażanie dla nagannych zachowań lub zjawisk albo dla osób, które zachowują się nagannie”.
Nietrudno dostrzec, że znaczenia są kontrastowe w stosunku do siebie pod względem wartościowania. Znaczenie pierwsze ma zabarwienie zdecydowanie pozytywne, drugie – wyraźnie negatywne. W sposób wysoce charakterystyczny funkcjonują one w języku politycznym. W nowomowie okresu Polski Ludowej „tolerancja” w znaczeniu pierwszym była kategorią zdecydowanie odrzucaną, traktowano ją jako przejaw ideologicznego oportunizmu i politycznego niezdecydowania lub nawet słabości („nie będzie tolerancji dla...” – słowa te pojawiały się w niezliczonych przemówieniach ówczesnych dygnitarzy). Jako zjawisko pozytywne była ujmowana w tych książkach i studiach, które stanowiły wyraz swobodnego myślenia, by wymienić rozprawy Janusza Tazbira o staropolskiej tolerancji religijnej, traktowanej nie tylko jako wielka tradycja, ale też – pośrednio – wzorzec dla współczesnych, a także prace Jadwigi Puzyniny z lat osiemdziesiątych o historii samego słowa i związanych z nim komplikacjach. Podkreślanie wartości tolerancji jako poszanowania dla poglądów, których się nie podziela, stało się przejawem myślenia antytotalitarnego.
Obecnie wróciliśmy do stanu znanego z mowy PRL, która – jak się okazuje – nie całkiem przeszła do lamusa. Któryś z prawicowych polityków oświadczył wręcz, że wszelka tolerancja jest błędem o wysoce szkodliwych konsekwencjach. „Tolerancja” pojawia się wyłącznie w użyciach negatywnych, co jest wyrazem myślenia fundamentalistycznego („Najbardziej narzucającym się antonimem tolerancji – pisze Puzynina – jako nazwy postawy jest fanatyzm”). Ale też ze względu na odniesienia aktualne. „Zero tolerancji dla...” stało się formułą kanoniczną. I to znaczenie negatywne ma wyrugować znaczenie pozytywne, a może w dużej mierze już je zmarginalizowało.
5.
W ostatnich latach język polityki budził w Polsce stosunkowo mniejsze zaciekawienie. Nowomowa w dużej mierze stała się zjawiskiem historycznym, a to, co stanowiło aktualność w tej dziedzinie, wolne było na ogół od większych nadużyć. Językoznawców (i nie tylko ich) zajął po 1989 r. przede wszystkim język reklamy jako zjawisko nowe i z ogromną siłą się narzucające. Zaszła tu jednak na naszych oczach radykalna zmiana, język polityki stał się znowu przedmiotem wielkiego społecznego zainteresowania. Stało się coś niezwykle charakterystycznego; o ile zdołałem się zorientować, językoznawcy raczej nie zajmują się tą sprawą, natomiast o dzisiejszym języku publicznym wypowiadają się psychologowie, psychoterapeuci, a nawet psychiatrzy.