Po wejściu na oddział słychać dyszenie, głośniejsze niż szum tlenu. I żadnych rozmów. Bo mówienie to wysiłek. – Myślałem, że po tylu latach pracy w ratownictwie nic mnie już nie ruszy – mówi anestezjolog z jednego z małopolskich szpitali, który właśnie zszedł z pierwszego w swoim życiu dyżuru na „Covidowie”, jak nazywają działający tam od pięciu dni oddział. – Ale czegoś takiego nie umiałem sobie wyobrazić. Ta skala jest porażająca. Cały oddział ciężko dyszących, łapiących z trudem powietrze ludzi. I ta panika w ich oczach. Oni się po prostu na żywca duszą.
Leczą ich tlenem, bo nic innego nie mają. Po kilku dniach udało się zamówić osocze ozdrowieńców. Typują trochę na nosa pacjentów, którzy – jak mówią – „zmierzają w kierunku respiratora”, czyli takich, u których zanosi się na cięższy przebieg, i przetaczają im osocze. – Zarówno osocze, jak i remdesivir trzeba podawać, zanim wirus się namnoży i pacjent jest w ciężkim stanie – mówi anestezjolog. – Nikt z nas nie ma doświadczenia w leczeniu chorób zakaźnych: w szpitalu nie ma oddziału zakaźnego. To oznacza, że remdesiviru nam nie dadzą.
On jednak w zaleceniach wpisuje remdesivir, dawkę i o której lek ma być podany. A pielęgniarkom mówi, żeby pisały adnotację „brak leku”. Chce zmusić dyrekcję szpitala do starań o przydział preparatu. I zabezpieczyć się na wypadek ewentualnych roszczeń.
Cudowny lek?
Na razie remdesiviru „nie dają” żadnym szpitalom, bo go po prostu nie ma. Jedynego leku, który ma szansę spowolnić replikację wirusa (choć ostatnie badania WHO wskazują, że osławiony preparat, którym leczono prezydenta Trumpa, ma „niewielki lub żaden wpływ na śmiertelność” pacjentów hospitalizowanych z powodu koronawirusa), brakuje już we wszystkich niemal szpitalach od początku października. Jako jeden z pierwszych alarmował dyrektor szpitala w Bolesławcu Kamil Barczyk. Ministerstwo Zdrowia zaczęło wyjaśniać, że remdesivir można kupić tylko w przetargach organizowanych przez UE. I załatwiać awaryjna dostawę 400 dawek. Potem Unia podpisała z producentem umowę: dla Polski ma przypaść 80 tys. dawek.
Pierwsza dostawa w ramach unijnego zamówienia planowana była na 14 października. Ministerstwo Zdrowia nie odpowiedziało na pytania „Polityki”, czy i w jakiej ilości lek dotarł do Polski. Zapytaliśmy też, do których szpitali trafi, bo już wiadomo, że nie do wszystkich. W jednym z komunikatów MZ była mowa o 20 placówkach. Tymczasem teraz wszystkie szpitale muszą przeznaczyć 10 proc. miejsc dla zakażonych koronawirusem. Więc covidowe oddziały powstają w setkach placówek medycznych w całej Polsce. I leczą pacjentów objawowo, bo nic innego nie mogą zrobić.
Czytaj także: Laboratoria to wąskie gardło. Właśnie się zatyka
Pacjent i łóżko
Dr Renata Korczak ze Szpitala Uniwersyteckiego w Zielonej Górze, w którym był zdiagnozowany pierwszy polski pacjent z koronawirusem, tzw. pacjent zero, apeluje do rządzących: „Nie róbcie tego lekarzom, że dostaną tylko łóżko i pacjenta. Trudno jest patrzeć na chorego z ciężkim zapaleniem płuc i nie móc mu pomóc. A żeby leczyć, trzeba mieć leki, tlen i sprzęt”.
W szpitalu miejskim w Elblągu, gdzie jest oddział zakaźny, remdesiviru nie mają i nie mieli. – Leczymy tlenem, osoczem, a w późniejszym stadium choroby pacjentom w ciężkim stanie podajemy tolicyzumab – mówi dr Elżbieta Hajer, koordynatorka oddziału chorób zakaźnych. – To lek hamujący tzw. burzę cytokinową. Wcześniej wielu naszych pacjentów powinno w mojej ocenie dostawać leki przeciwwirusowe, ale jedynego leku zalecanego przez PTELCHiZ i zarejestrowanego w tym wskazaniu nie mamy.
Żeby podać tocylizumab, nie mający rejestracji w leczeniu covidu, trzeba mieć zgodę komisji bioetycznej na leczenie eksperymentalne. To dla mniejszych szpitali bez specjalistów chorób zakaźnych jest często problemem. Małopolski szpital jeszcze o zgodę na leczenie tocylizumabem nie wystąpił.
Czytaj też: Prawie jedna piąta Polaków uważa, że pandemia to ściema
Kto może leczyć
Profesor dr hab. Robert Flisiak, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych, uważa, że remdesivirem powinny leczyć tylko oddziały zakaźne i oddziały dedykowane do farmakoterapii covid-19 w szpitalach koordynujących.
– Najgorszy scenariusz to masowe podawanie remdesiviru i deksametazonu – mówi prof. Flisiak. – 80 proc. chorych nie wymaga żadnego leczenia. Dopiero gdy stan pacjenta ulega pogorszeniu, powinien otrzymać leczenie zgodne z zaleceniami opracowanymi ostatnio przez PTEiLChZ. Według nich podanie remdesiviru ma sens w pierwszym tygodniu choroby, kiedy „rządzi wirus”. Po 7–10 dniach, gdy znika, a dominować zaczynają zaburzenia immunologiczne, podawanie leków przeciwwirusowych nie ma sensu, a w przypadku załamania się stanu pacjenta w tej fazie choroby postępowanie powinno być już zupełnie inne.
To właśnie wtedy, jeśli w ogóle, zapada decyzja, by przetransportować chorego do kliniki o najwyższym, III stopniu referencyjności. I często na podanie leku już jest po prostu za późno. A jeżeli chory go dostanie, lek i tak, zdaniem profesora, nie zadziała.
Czytaj też: Odwiedziny w szpitalu? Za zgodą i tylko u umierających
A i tak nie ma gdzie
W specjalistycznych klinikach, w warszawskim MSW na Wołoskiej, w klinice prof. Flisiaka czy profesora Simona we Wrocławiu, mają jeszcze pojedyncze dawki leku. Na pewno nie ma go dla wszystkich i jak mówi prof. Flisiak, „trzeba podejmować trudne decyzje”. Ale już na przykład w Wojewódzkim Szpitalu w Tychach, który od marca był szpitalem jednoimiennym, a teraz jest szpitalem III stopnia, remdesivir się skończył. A w większości „trójek” w całym kraju nie ma już wolnych miejsc. W Szpitalu Uniwersyteckim w Białymstoku, gdzie kliniką chorób zakaźnych kieruje prof. Flisiak, zajęte są wszystkie covidowe łóżka i są dostawki. – 67 łóżek i 70 pacjentów – mówi rzeczniczka Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego Katarzyna Malinowska-Olczyk. – Dlatego przekształcamy piętro oddziału pulmunologicznego gdzie od przyszłego tygodnia będzie 35 miejsc dla pacjentów covid.
Dziś w szpitalu w Małopolsce, jeżeli ktoś w „Covidowie” się pogorszy, ma szansę przynajmniej na respirator, bo na oddziale intensywnej terapii zwolniły się właśnie dwa stanowiska. Pacjenci, którzy je zajmowali, umarli w nocy.
Szpital z Małopolski od tygodnia jest na froncie walki z koronawirusem. 40 miejsc na internie przekształconej w ciągu weekendu w oddział zachowawczy covid zapełniło się natychmiast. – Za chwilę pacjenci zaczną się załamywać, wszyscy w tym samym czasie – mówi anestezjolog. – Tego się boimy, bo na covidowym oddziale intensywnej terapii mamy tylko cztery stanowiska.
Czytaj też: W styczniu 2021 r. na świecie może być 2,5 miliona ofiar koronawirusa