Problemy młodych dopiero się zaczną. Bądźmy czujni
Problemy młodych dopiero się zaczną. Dorośli, bądźcie czujni
KATARZYNA CZARNECKA: Kiedy zaczął się lockdown, dzieci się cieszyły, że nie muszą chodzić do szkoły?
MIROSŁAWA KĄTNA: Przez pierwsze dwa–trzy tygodnie dało się zaobserwować radość, bo nagle zniknęły pewne uciążliwości: poranna pobudka, ciągły pośpiech, stres przed klasówką czy odpytywaniem. W głowach pojawiła się wizja luzu i nieoczekiwanej swobody. Ale ten stan nie trwał długo. Można to porównać do samopoczucia u nas, dorosłych: kiedy mamy trochę luzu, jesteśmy zadowoleni, kiedy mamy go więcej, zaczynamy się niepokoić, a kiedy mamy go za dużo, nie możemy się w tym odnaleźć. To wynika z natury człowieka. Ale w przypadku dzieci doszły jeszcze inne stresory.
Jakie?
Najpoważniejszym był zwyczajny lęk o zdrowie i życie. To bardzo destrukcyjny czynnik w życiu każdego człowieka, ale dzieci nie do końca go rozumieją. Jeśli widzą, że na zewnątrz jest straszna burza, to boją się konkretnego zjawiska, a koronawirus jest niewidoczny. W dodatku wiele z nich nie mogło o nim rozmawiać, bo sami rodzice byli przerażeni, bezradni, nie umieli wytłumaczyć zagrożenia sobie, a co dopiero dzieciom. I nie wiadomo, kiedy to się skończy. Łatwiej zwalczać wroga, jeśli wiadomo, że on się za tydzień czy miesiąc wycofa, a tu takiej perspektywy nie było.
Ogromnie ważne dla samopoczucia, dobrostanu i rozwoju dzieci są relacje rówieśnicze. A w przypadku nastolatków – pierwsze emocje związane z zauroczeniami czy miłościami. Zamknięte w domu, bez szans na bezpośredni kontakt z innymi, czuły się już po krótkim czasie bardzo źle. Oczywiście były domy, w których zakaz wychodzenia realizowano rozsądnie, nieco mniej rygorystycznie, ale w innych panikowano i nie godzono się na żadne spotkania. To zaś wywołało poczucie nierównego traktowania i niesprawiedliwości. Dochodziło również do kolizji między światem dziecięcym a światem dorosłych, którzy też byli poirytowani – pojawiały się konflikty, często na małych przestrzeniach.
Mieliśmy sygnały o wykorzystywaniu tej sytuacji w rozgrywkach okołorozwodowych. Wiele dzieci żyje na dwa domy, były dziesiątki telefonów, że rodzic drugoplanowy odbija się od klamki czy furtki, bo choć to jego czas opieki, to został odprawiony.
Czytaj też: Źle się, starzy, bawicie
Realizacja postanowień o kontaktach z drugim rodzicem i w normalnej sytuacji pozostawia wiele do życzenia.
Tak, nie ma odpowiednio radykalnych przepisów, które by to normowały. Ale wykorzystywanie lockdownu jako pretekstu do niedopuszczania do dziecka zdarzało się nagminnie. I nieważne były argumenty, że drugi rodzic mieszka sam i może się zająć córką czy synem.
Szczególnie dramatyczna sytuacja dotyczyła rodzin, w których jest jakaś patologia: przemocowych, z problemami alkoholowymi. Najsłabszym ogniwem w tym wszystkim były dzieci. Doświadczały agresji, nawet jeśli niekoniecznie fizycznej, to poniżania i upokarzania. W normalnej rzeczywistości takie dziecko ma wentyl bezpieczeństwa – idzie do szkoły, może się komuś zwierzyć, jest szansa, że ktoś zauważy, że coś złego się z nim dzieje. W lockdownie dzieci były tego pozbawione.
Generalnie stresorów było bardzo dużo i to był bardzo długi czas. Za długi jak na odporność psychiczną młodego człowieka. Liczba kierowanych do nas próśb o pomoc wzrosła od marca prawie trzykrotnie w stosunku do tego, co mamy na co dzień.
Czytaj też: Lepiej razem czy osobno? Wnioski z polskiego lockdownu
Wakacje poprawiły stan dzieci, pozwoliły na oddech?
Pozwoliły, ale chyba aż za bardzo. Rodzice, którzy uczą dzieci, jak patrzeć na świat i żyć, zachowywali się jak zerwani ze smyczy. Trochę zwariowali i przestali podchodzić do pandemii w sposób zdroworozsądkowy i odpowiedzialny. Zabrakło ostrożności, uważności, animowania dzieci do bezpiecznych zabaw. Oni zajmowali się sobą, dzieci sobą. Ale to także efekt sprzecznych informacji.
W lipcu premier Morawiecki wyraźnie powiedział, że wirusa nie należy się już bać. Z drugiej strony wahanie władz w sprawie otwarcia szkół trwało prawie do końca sierpnia.
Tak. A tym, co działa na człowieka naprawdę negatywnie, jest niepewność. Jeśli wiemy, co nas czeka, to jakoś się przygotowujemy i jesteśmy spokojniejsi bez względu na to, czy nam się ten obraz przyszłości podoba, czy nie. Ale kiedy mamy komunikat: zobaczymy, jakoś to będzie, osoby mniej odporne czują ogromną bezradność.
Dzieci zaczęły rok szkolny. Poczują się lepiej?
Nie sądzę.
Dlaczego?
Bo niby wiemy, jak to wszystko ma wyglądać. Są jakieś wytyczne typu: dzieci mają myć ręce. Swoją drogą, jeśli uczniów w szkole jest np. 400, a na każdym piętrze są cztery umywalki, to mycie zajmie dwie godziny. Ale zmilczmy, to jest w zasadzie drugorzędne. Rzecz w tym, że ani razu w żadnej wypowiedzi do tej pory – choć może jestem nieuważna – nie słyszałam, żeby ktoś się zastanowił, jak chronić już spustoszoną, a narażoną na kolejne problemy psychikę dzieci.
Czytaj też: Pójdą do szkoły i wrócą. Co nas czeka od września?
Na co konkretnie narażoną?
Szybko okaże się, że poziom ich wiedzy jest bardzo zróżnicowany.
Mimo zdalnego nauczania?
Tak. Bardzo dobrze, że miały namiastkę szkoły, ale doskonale wiemy, że nie było to łatwe ani przyjemne. Bo był jeden komputer na troje rodzeństwa, bo rodzice nie umieli pomóc, bo pole działania nauczycieli było ograniczone. I nawet uczące się dzieci bardzo różnie skorzystały z tej metody. A niektórzy w ogóle wypadli z systemu. Rozpoczną rok z naprawdę dojmującym poczuciem, że są gorsze, z dodatkowym kompleksem i zaniżoną samooceną. Na tym tle, ale też ze względu na gorszą sytuację na rynku pracy, uwypuklą się różnice finansowe między dziećmi, które już przed pandemią były powodem sekowania. Czy jest pomysł na to, jak te dzieci otoczyć troską? Nauczyciele nie dadzą rady, bo będą musieli zająć się doprowadzaniem wszystkich uczniów do tych nieszczęsnych umywalek.
A czy ktoś się zatroszczy o te dzieci, o których poszła informacja, że przeszły kwarantannę albo ktoś w rodzinie był chory? O dzieci pielęgniarek, lekarzy, ratowników medycznych? Mogą się spotkać z ostracyzmem wśród rówieśników. To poważny psychologiczny kłopot, a za chwilę może dramat.
Czytaj też: Część rodziców tradycyjnej szkole mówi „Żegnaj”
Czy nauczycielom wystarczy siły? Czy znajdą czas, żeby zamiast wtłaczać im do głów mniej potrzebną wiedzę, porozmawiać z nimi o zagrożeniach, o tolerancji, o empatii? Szczególnie że są ofiarami niedoskonałego – delikatnie rzecz ujmując – systemu, a ich emocje też są w tym wszystkim ważne. Oni się 1 września nie pozbyli swoich lęków, do których też mają oczywiście prawo. Czy zdołają jeszcze w jakiś indywidualny sposób podchodzić do dzieci, czy będą zmuszeni traktować je jak masę?
A to nie koniec problemów. Pojawił się kolejny wątek, zupełnie w mojej ocenie dramatyczny: jesteśmy bombardowani informacjami, które mają charakter polityczny i krzywdzą ludzi LGBT+. W wielu domach się oczywiście o tym rozmawia – bezpardonowo, bez znieczulenia – i stygmatyzuje te osoby. Konia z rzędem temu nauczycielowi, który zechce poprowadzić lekcję wychowawczą i mówić im o zjawisku inności seksualnej. Przecież jest zakaz, „wara od naszych dzieci”. A wcale niemały odsetek uczniów jest w tej grupie. Czy dziś przyjdą do pedagoga lub wychowawczyni, żeby o tym porozmawiać?
Wcześniej także nie było to takie oczywiste, o czym mówią w książce „Przecież jesteśmy! Homofobiczna przemoc w polskich szkołach” Marzany Pogorzelskiej i Pawła Rudnickiego uczniowie LGBT+.
Ale teraz dodatkowo będą miały z tyłu głowy, że za chwilę mogą być pobite przez kolegów albo wyśmiane przez pseudopedagoga. A jeśli są w szkole przyzwoici pedagodzy, to czy będą mieli odwagę pomóc w świetle tego, co im z kolei zagraża – np. oskarżenie o seksualizację? To, co się stało w tych ostatnich miesiącach, jest psychologiczną zbrodnią wobec młodych ludzi, w których jest jakakolwiek inność. To wypowiedziana im okrutna wojna. Ich lęki i poczucie bezradności będą się nasilały. W obawie przed wykluczeniem i atakami będą być może siedziały w tej niewoli samotności, wzrosną liczby okaleczeń, prób samobójczych. To realne zagrożenie.
Poza tym przecież inne problemy nie zniknęły. Dzieci mają kłopoty rozwojowe, jest przemoc domowa, rodzice się rozwodzą. Lekarze mówią, że ludzie będą umierać, a nawet już umierają, na zawały i nowotwory, bo nie dostają pomocy na czas. Mam wrażenie, że w sprawie bezpieczeństwa psychologicznego mamy podejście: „jakoś to będzie”. A ja się obawiam, że jakoś to nie będzie, niestety. Jeśli nie pomożemy tym dzieciom, będą umierały psychicznie i osobowościowo.
Czytaj też: Smutni nastoletni. Jak rozpoznać depresję?
Jak można realnie im pomóc?
Gdybym się miała rozmarzyć, to przede wszystkim chciałabym, żebyśmy natychmiast zapomnieli o haniebnych zupełnie decyzjach zakazujących czegoś, co nazywamy przygotowaniem dzieci na różne trudności życiowe, w tym oczywiście w sferze seksualnej. Argumentacja, że edukacja w tym zakresie wypacza świadomość młodego człowieka, jest po prostu okrutna. To taka sama wiedza jak każda inna – matematyczna czy językowa. A tym, którzy chcieli o tym mówić w sposób odpowiedzialny, zostały zaklejone usta.
Zakładanie, że rodzina jest świętością, tabu i że to ona wyłącznie odpowiada za edukowanie dzieci w sprawach intymnych, jest niesłuszne. Wielu rodziców nie potrafi sobie z tym poradzić, o czym zresztą sami mówią. Nie dlatego, że są źli, podli i okrutni, tylko dlatego, że nie mają doświadczenia ani wiedzy, nie są gotowi. To trzeba przyjąć. Rodziny muszą otrzymać wsparcie, nie zastępstwo. Państwo powinno zagwarantować – właśnie choćby poprzez szkołę – mądre, współodpowiedzialne wychowanie dzieci również w tym aspekcie.
Czytaj też: MEN ogłasza priorytety. Mysz się nie prześlizgnie
Rozmarzam się, że wreszcie ktoś rozsądny tupnie nogą i powie: nie wolno dawać upustu polityczno-ideologicznym zapędom, trzeba zacząć traktować psychikę dzieci z należną dbałością i szacunkiem.
Oczywiście, nigdy pod tym względem nie było idealnie. Ale tylu niebezpieczeństw, które czyhają na dzieci i młodzież teraz, to ja sobie nie przypominam w całym swoim długim życiu. I to wszystko jest puszczone bez kontroli, bez mądrego podejścia. Niech sobie radzą. Najsilniejsi przeżyją w sensie fizycznym i psychologicznym, tylko jest pytanie, jakie społeczeństwo dorośnie z tych dziś bardzo pokiereszowanych młodych ludzi? Potencjał intelektualny mają wspaniały, możliwości mają więcej niż moja i moich dzieci generacja. Jednak odcinając ich od niezbędnej wiedzy o człowieku i wymazując z ich głów potrzebę tolerancji, zrozumienia i empatii, pozwalamy, żeby wyrosło pokolenie ludzi zagubionych, czasami zdemoralizowanych, czasami okrutnych. Ale łatwiejszych do manipulowania.
Mówiąc górnolotnie: musimy dziś myśleć o tym, jak myć ręce naszych dzieci, ale i o tym, jak myć ich dusze. A uważam, że odpuściliśmy ten temat.
Pomocy, jak pani mówi, potrzebują też rodzice. Dla nich napisała pani książkę „Smaki dzieciństwa”?
Tak, choć także dla nauczycieli.
Czytaj też: Duda wypuszcza krakena na nauczycieli i dyrektorów
Pisze w niej pani o strachu dziecka w obliczu rozwodu rodziców, jego sytuacji w rodzinie patchworkowej, emocjach, kiedy pojawia się siostra lub brat (mały rywal). O wykluczeniu z grupy rówieśniczej, chęci zaimponowania kolegom za wszelką cenę, samotności w grupie. I o tym, co znaczy nauczyciel – taki, który rozumie problemy swoich uczniów, i taki, który „jak kiepski rzemieślnik wykonuje swoją pracę bez empatii”. To poważne problemy, a jednocześnie, można powiedzieć, proste, zwyczajne w dzisiejszym świecie.
Ta prostota jest absolutnie zamierzona. Kiedy słyszymy o dramatach i okropnych rzeczach, które się dzieciom przydarzają, myślimy: to nas nie dotyczy, to tylko w patologii się dzieje i ubóstwie. A ja pisałam dla zwykłych, przeciętnych ludzi, którzy kochają swoje czy oddane im pod opiekę dzieci, nie są jakimiś okrutnikami czy zwyrodnialcami. Tylko nie rozumieją kruchej psychiki dzieci, bo nie umieją, bo nie wiedzą, bywają nie dość uważni.
Ta książka nie oskarża dorosłych, tylko ma budzić refleksję, sprowokować do zauważenia swoich drobnych niekiedy błędów, tego, co targa dziećmi, co czują i jak czują. I dać świadomość, że w zasadzie naprawdę niewiele trzeba, żeby uchronić córkę czy syna przed cierpieniem. Dzisiejsze dziecko jest ogromnie samotne. Nawet jeśli ma dwoje kochających rodziców, jest zadbane lepiej, gorzej, na ogół najedzone, ale często hodowane. A ja bym chciała, żeby było wychowywane. Trzeba w nim widzieć – bez względu na to, czy ma rok, 11, czy 17 lat – małego, jeszcze nieporadnego człowieka.
Nie ma tu co oskarżać – po prostu my, dorośli, jesteśmy niedoskonali. Chcę, żebyśmy się na chwilę zatrzymali i pomyśleli: o, ten rozdział był o mnie, rzeczywiście taki błąd popełniałam, może popatrzę inaczej na dziecko swoje czy sąsiadów, na ucznia. Bardziej indywidualnie.
Zawszę w swojej pracy mówię: pamiętajcie, każdy problem ma swoje imię, swój wiek i swoją twarz. Nie możemy mówić: starsze dziecko nie miało takiego problemu, dziecko mojej kuzynki w tym wieku było inne. Zastanówcie się, dorośli, czy aby na pewno wiecie, co robicie swoim dzieciom niechcący, nieświadomie, z głupoty, z braku wiedzy. Ono później idzie z tym bagażem całe życie, jak ze smakami z dzieciństwa – stąd tytuł książki.
Czytaj też: Druzgocąca diagnoza kondycji polskich nauczycieli
Jeśli szkoła jest, jaka jest, bo państwo zawodzi, rodzina w kłopotach może się zwrócić do organizacji pozarządowych, choćby do kierowanego przez panią Komitetu Ochrony Praw Dziecka. Co możecie im zaoferować?
Kompleksową pomoc psychologiczną i prawną (mediacje, terapie rodzicielskie, grupy wsparcia dla rodziców, warsztaty kompetencji rodzicielskich) oraz wiele innych działań, które próbujemy dostosowywać do indywidualnych potrzeb dziecka i rodziny.
W przyszłym roku mamy jubileusz 40-lecia i z tej okazji chciałabym sobie życzyć, żeby nasza pomoc nie była tak niezbędna. Żebym mogła z moimi specjalistkami pójść na kurs bukieciarstwa, robienia kapeluszy czy czegoś tam jeszcze, bo dzieci są zaopiekowane przez rodzinę, szkołę, polityków. Że nie trzeba interwencji i nie trzeba w dalszym ciągu być czujnym na krzywdę dzieci. Ale chyba takiego czasu nie dożyję. Kiedy patrzę, w jakim kierunku galopujemy w naszym kraju, to obawiam się, że takich organizacji jak nasza powinno być po wielokroć więcej i, niestety, wszystkie będą miały co robić. Odczuwam z tego powodu duży stres, może nawet poczucie porażki: kiedy tylko jak ten Syzyf wtłoczymy świadomość społeczną na jakiś poziom, to ona się za chwilę z różnych powodów obsuwa. Ale każdy musi robić swoje. Nie zamierzamy się poddać. Bo po prostu nie wolno.
Czytaj też: Wszyscy pójdziemy na kwarantannę?