Gdzieś po upływie dwóch miesięcy przymusowej izolacji spowodowanej wirusem detektyw Bartosz Weremczuk, znany z wielu spektakularnych akcji, zaczął odbierać telefony od skrępowanych zleceniodawców. Chrząkali, nie wiedząc, jak ująć, że potrzebują skorzystania z usług. Mieli uzasadnione wątpliwości, iż co poniektórzy podwładni, delegowani do starych obowiązków wykonywanych w nowej wersji zdalnej, nadwerężają – mówiąc najdelikatniej – firmowe zaufanie oraz budżety.
Agencja podjęła się kilkudziesięciu wyzwań. Oto niepokojące raporty z czterech inwigilacji.
Operacja: niewyraźna mowa
Dyskretny kontakt z Weremczukiem nawiązał szef branży informatycznej mający wątpliwości co do jednego z zatrudnionych. Już na pierwszej zdalnej wideorozmowie podwładny zdawał się być nazbyt rozluźniony. Język mu się plątał i nie do końca wiedział, o czym mowa. Przerywał nieproszony, przy czym wypowiadał się na tematy niezwiązane z firmą. Początkowo załoga odbierała to jako nietuzinkowe poczucie humoru wywołane nerwową pandemiczną sytuacją, samotnością lub gorączką. Lecz z kolejnym wideo prezentował się coraz bardziej niemerytorycznie, jakby nietrzeźwo. A wcześniej, pracując w systemie biurowym, należał do przodowników.
Do tego zaczęli się skarżyć klienci. Branża zajmuje się pozycjonowaniem ich stron www, tymczasem statystyki witryn pod względem liczby kliknięć niepokojąco leciały w dół. Co zdawało się nielogiczne w czasach, gdy do internetu przeniosło się pół świata. Dostawali też omyłkowe faktury skierowane do innych kontrahentów, ewidentnie naruszające biznesowe tajemnice. Jednak były to tylko domniemania. Aby nie krzywdzić nimi człowieka, należało ustalić stan faktyczny. Tak Weremczuk wkroczył do akcji.
Przez kilka dni w domu figuranta wieczorami nie paliło się światło, za to wrzucał na Facebooka fotorelacje z zabaw na tarasie daczy na mazurskiej wsi nieopodal Piszu.