Wspaniały świat, wspaniałych ludzi poznaję, ale przede wszystkim nikt nie narzuca mi swojego stylu zachowania – mówi Andrzej Gałkiewicz, biznesmen wywodzący się z branży ogrodniczej. – Na plaży ktoś kopci papierosy, czego nie cierpię. Ktoś wytrzepuje piasek z koca, nie licząc się z otoczeniem. Ktoś żuje gumę i pluje. A tu tego nie ma. Czasem delfiny podpłyną.
Motorowy jacht Gałkiewicza, 26-metrowa jednostka marki Princess, rezyduje w Gdańsku, ale akurat teraz – z żoną i córką – jest w drodze z Majorki na Ibizę. Płyną sami, bez załogi, bez obsługi. Kilka miesięcy w roku spędzają na morzu. Dla Gałkiewicza, który pływa od 57 lat, Princess to już ósma jednostka. Zarejestrowana na 16 osób. Kosztowała 30 mln zł.
W lipcu trochę większy i o 7 mln zł droższy model wzięła w leasing spółka giełdowa ZPUE z branży elektroenergetycznej. Tę rozrzutność warszawska giełda skwitowała spadkiem wartości akcji firmy o blisko 9 proc. w jeden dzień. Spółka tłumaczyła się, że zamierza zdobywać rynki krajów basenu Morza Śródziemnego, więc chce zrobić wrażenie, że to „mobilne biuro, hotel i nośnik reklamowy w jednym”. A transakcja ponoć była okazyjna.
Gałkiewicz pytany o motywy, które pchają go do pływania, mówi: – Jakieś 10 lat temu doszedłem do wniosku, że ciągła gonitwa jest bez sensu. Dodaje, że jego koledzy też pokupowali sobie łódki, bo i oni mieli marzenie, żeby się wyrwać. Tyle że wypływają rzadko i na krótko. Robią interesy, więc na przyjemności nie mają czasu.
Szpilki na pokładzie
Ten brak czasu łączony z wolą posiadania, choć niekoniecznie pływania, w polskich marinach widać. Zwłaszcza tych trójmiejskich, uchodzących za prestiżowe. W Sopocie (103 miejsca, tuż przy molo) 80 proc.