LGBTQ. Zbitka liter, która w ostatnich miesiącach nabrała w naszym kraju znaczeń daleko wykraczających poza to, co ów skrót w istocie znaczy (patrz: Słowniczek). A oznacza osoby. Ludzi. Tę zaledwie kilkuprocentową mniejszość ogółu, która nie układa sobie życia uczuciowego i intymnego wedle programu przyjętego (przynajmniej postulatywnie) przez większość: monogamiczna, heteroseksualna para, skupiona na prokreacji i wychowaniu biologicznego potomstwa. 5–10 proc. ludzkiej populacji tym regułom nie może sprostać, coraz częściej tego nie chce i nie próbuje. I coraz otwarciej to wyznaje.
Ich społeczna odmienność sprowadza się do intymnej sfery ludzkiego życia. Ważnej, może najważniejszej, ale nie jedynej. Nie mają atrybutów ruchu ideologicznego: wspólnego wodza, żadnej „biblii”, programu politycznego (mariaż z polityczną lewicą wydaje się raz po raz zawodzić) czy ekonomicznego ani wspólnej wizji przyszłości kraju czy świata. Chcą, żeby ich nie bić, nie upokarzać, nie oceniać wyłącznie przez pryzmat płci i seksu. Według raportu Centrum Badań nad Uprzedzeniami UW i Kampanii przeciw Homofobii 27 proc. osób LGBT doświadczyło przemocy fizycznej, prawie 20 proc. gróźb. Dwa razy więcej niż przeciętnie w naszym społeczeństwie.
Poza tym są zróżnicowani tak jak całe społeczeństwo: rozsiani po szczeblach drabiny społecznej i zawodach, zamożni i biedni, wykształceni i nie, wielkomiejscy i nie, młodzi i dojrzali, rozbrykani obyczajowo i pragnący utworzyć mieszczański ciepły dom, ateiści i religijni, wierni Kościołowi z nadzieją, że ich nie odrzuci.
A jednak to właśnie Kościół, a wraz z nim propagandyści PiS uczynili z nich podczas prezydenckiej kampanii wyborczej 2020 r. wroga numer jeden. Karkołomny zabieg semantyczny – „LGBT to nie ludzie, to ideologia”– rozniecił przygasły pożar emocjonalny w naszym społeczeństwie.