Unia Europejska ma obsesję na punkcie szkolnictwa zawodowego. O dziwo zgadza się z tym rząd PiS. Kształcenie ogólne za bardzo się rozrosło. Wszyscy zgadzają się, że zawodówki, maturalne (technika) i pomaturalne szkoły zawodowe trzeba wskrzesić. Przyklaskuje temu naród, który wreszcie zaczął zauważać, iż na rynku nie tylko nie ma dobrych fachowców, ale często nie ma żadnych. W różnych dziedzinach nawet o partacza teraz trudno.
Wszystko przez to, że całe roczniki absolwentów gimnazjów, dzisiaj zaś podstawówek, nastawiały się na kontynuowanie nauki w ogólniakach, do zawodówek nikt nie chciał iść, a do techników zdecydowanie za mało. Są wyjątki w różnych miastach, np. w Łodzi nieźle radzi sobie szkoła gastronomiczna. Regułą jest, iż dziecko w zawodówce to dla rodziców znak, że coś z nauczaniem i wychowywaniem poszło nie tak. Podobne procesy zachodzą w całej UE. Sytuację ratują imigranci, umiejscowienie produkcji w Chinach, ale dopiero pandemia koronawirusa podziałała na wszystkich jak zimny prysznic: pilnie potrzebujemy fachowców na miejscu.
Żeby belfer nie zwariował
Władze oświatowe wielu krajów chcą zmienić sytuację w szkolnictwie zawodowym. W Polsce na razie skutecznie zmieniono tylko nazwę. Przynajmniej w oficjalnej terminologii, bo język codzienny jeszcze na to nie zareagował. Oficjalnie szkoły zawodowe nazywają się obecnie branżowymi, więc zawodówki to branżówki. Teraz należałoby wesprzeć kadrę, bo nic tak nie zniechęca jak zły pracownik. Jeśli chcemy przyciągnąć uczniów do branżówek czy techników (do większości trafiają uczniowie, którzy nie znaleźli miejsca w ogólniakach), muszą tam pracować kompetentni pedagodzy.
Nauczycieli kształcenia zawodowego – VET (vocational education teacher) – trzeba wesprzeć. Liczba projektów międzynarodowych skierowanych do nauczycieli VET robi wrażenie. W Łodzi wręcz projekt goni projekt. Jeszcze nie zakończył się na Wydziale Ekonomiczno-Socjologicznym Uniwersytetu Łódzkiego E-VET, którego celem jest „wzmocnienie pozycji nauczycieli kształcenia i szkolenia zawodowego” (trwa od października 2018 r. do września 2020), a na Wydziale Nauk o Wychowaniu rozpoczął się VET-WEEL (dotyczy zdrowia psychicznego nauczycieli – grudzień 2019–listopad 2021). Projekt jest skierowany do nauczycieli kształcenia i szkolenia zawodowego, ale jego ideą jest nie tylko wsparcie określonego w nazwie środowiska, ale też „stworzenie pozytywnej kultury zdrowia psychicznego i dobrego samopoczucia nauczycieli w ich szkołach”. Powinni więc skorzystać na nim wszyscy pedagodzy. Projekt wskazuje bowiem na pewien trend w edukacji: na znaczenie zdrowia psychicznego osób, które uczą dzieci.
Niestety, o żadnym projekcie w szkołach zawodowych pies z kulawą nogą nie słyszał. Przypomina to sytuację, że rodzic dostaje 500 plus na dziecko, a wydaje na własny rozwój. Podobnie sprawa się ma z projektami unijnymi. Dzięki nim pracownicy akademiccy niewątpliwie się rozwijają, ale nam, nauczycielom, wisi to i powiewa, gdyż nic o tym nie wiemy. Wczoraj zadzwoniłem do paru osób, które pracują w zawodówkach, i usłyszałem mniej więcej to samo: – Kiedy wreszcie projekty robione na nauczycielach zaczną służyć nauczycielom? Niestety, akademicy wykonują kawał dobrej roboty na rzecz szkolnictwa, która potem w ogóle nie służy interesariuszom projektów, a jedynie zalega w uczelnianych szufladach i obrasta kurzem. Tymczasem środowisko belferskie pilnie potrzebuje pomocy.
Stan nauczyciela. Druzgocąca diagnoza
Nauczyciel, jaki jest, każdy widzi. Kogo nie przekonuje działająca niczym straszak na wróble gęba belfra, ten może wziąć do ręki pierwsze z brzegu opracowanie naukowe albo wnioski formułowane na kongresach pedagogicznych czy artykuł w gazecie, bo nauczycieli śledzi mnóstwo naukowców, dziennikarzy czy zwykłych zjadaczy chleba. Bez względu na pochodzenie źródła wszędzie jeden wniosek: środowisko nauczycielskie znajduje się w agonii. Belfer nie ma autorytetu, nie zaraża uczniów pasją, nie jest dla nastolatków wzorcem, wypalił się. Często jest dla uczniów pośmiewiskiem, człowiekiem, którego nauk nie można traktować poważnie. Są wprawdzie wyjątki, jak każdorazowy Nauczyciel Roku albo zwycięzcy międzynarodowego konkursu VET Excellence Awards, gdzie polscy nauczyciele przedmiotów zawodowych też są wyróżniani, ale wyjątki nie tworzą rzeczywistości. A rzeczywistość skrzeczy.
Każda szkoła zdaniem młodzieży jest tylko po to, aby bezproblemowo dostać się na następny etap edukacji, do liceum czy na studia, zatem zawodówka jest po nic. Nauczyciele traktowani są przez uczniów jak zło konieczne, czemu przyklaskują rodzice. Nauczyciel ma przede wszystkim nie przeszkadzać dziecku w pięciu się na kolejny szczebel. Nauczyciel nie jest traktowany jak zawodowiec. To nie profesjonalista, lecz jakaś jego nędzna namiastka.
Nauczyciele zrobili się agresywni
Choć to nieuzasadniony stereotyp, boli. Boli tym bardziej, że powtarzany jest na salonach władzy. Nauczyciele doświadczyli tego chociażby podczas zeszłorocznego strajku. Zamiast jednak otrzymać pomoc, skoro są w złej kondycji, władza oświatowa zaserwowała im zaostrzenie przepisów i donosy. Teraz za drobne wykroczenie trafia się przed komisję dyscyplinarną. Zachęcono też uczniów i rodziców, aby donosili na belfrów.
Choć celem tych pomysłów było zwiększenie dobrostanu dzieci, w rzeczywistości zwiększono jedynie „złostan nauczycieli”, a dzieciom wcale się nie poprawiło. Dyrektorzy ze zdziwieniem odkryli, że nie mogą znaleźć chętnych do pracy w szkole. Muszą więc hołubić każdego, kto zechce uczyć, wiekowego emeryta czy partacza. Szczególnie dotkliwie braki kadrowe odczuwa się w szkolnictwie zawodowym. Projekty unijne, jak wyżej wspomniane E-VET czy VET-WELL, mogą się okazać ostatnią deską ratunku. Jeśli one zawiodą, szkolnictwo zawodowe trzeba będzie zburzyć, zaorać i o nim zapomnieć.
Można by przyciągnąć do szkół branżowych świeżą kadrę, oferując znacznie większe zarobki, ale do tego kroku rząd jeszcze nie dojrzał. PiS chce przerobić dotychczasową kadrę, tchnąć nowego ducha w mdłe ciało pedagogiczne, wyleczyć z typowych przywar. Jest poparcie rządu, są pieniądze z UE, czego więcej trzeba? Niestety, nawet gdyby autorzy projektów byli pełni dobrej woli i chcieli z lekarstwem dotrzeć do nauczycieli, łatwo nie będzie. Pacjent jest bowiem w tak kiepskim stanie, że obecność lekarza budzi w nim agresję. Oferta pomocy odbierana jest przez nauczycieli jak atak.
Uwaga, uczeni atakują!
Kończy się posiedzenie rady pedagogicznej, ale nie można jeszcze wychodzić. Pani dyrektor prosi, aby wysłuchać gościa, który chce przeprowadzić u nas badanie ankietowe. Ważny projekt unijny: „Czy nauczyciele są wypaleni zawodowo?”. Trzeba odpowiedzieć na kilka pytań, jakiś kwadrans roboty. Ale warto. To wszystko może później nam pomóc. Powstanie cenna monografia. Możemy zaufać. Pani doktor pracuje na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. – To co robi w Łodzi? – przerywa koleżanka i wybiega na papierosa. – W Lublinie nie znalazła głupich, to przyjechała do nas. Taka cwana. Ludzie rzucają się do ucieczki. Nikt nie chce poddać się badaniu. – Wypełnimy, a potem dowiemy się, że jesteśmy idiotami.
Biorę ankietę i wychodzę. Też nie mam ochoty robić z siebie debila. Chcę tylko wiedzieć, co znowu przeciwko nauczycielom wymyślili uczeni. Na czym chcą się teraz habilitować? O, proszę, jakie głupie pytanie: „Co wywołuje u mnie największy lęk?”. No przecież klasa 3B. Wszyscy się jej boją. Odpowiedź w ankiecie: „Niepowodzenie dydaktyczno-wychowawcze”. Ale wymyślili. Przecież w szkole są same niepowodzenia, to już nikogo nie wzrusza. Wyrzucam ankietę do kosza.
Kilka dni później podobna sprawa. Tym razem badania chce zrobić absolwentka. Dziecko pragnie zostać doktorem nauk pedagogicznych. I wymyśliło sobie, że doktoryzuje się na nas. Chce zbadać cechy charakteru nauczycieli. Jakie mamy nastawienie do uczniów, czy swoją postawą ranimy wychowanków, czy jesteśmy mściwi, niesprawiedliwi i złośliwi? Czy zdarzyło nam się poniżyć ucznia? Dziecko kochane – mówię – to mnie tu codziennie poniżają.
Następnym razem szefowa wzięła ankiety i rzuciła je w pokoju nauczycielskim. Kto chciał, mógł wypełnić. I tak to się teraz odbywa. Parę dni walają się kartki na stołach, a potem lądują w koszu. Czasem wezmę jakąś i próbuję się nie zdenerwować. Ale nie da się. Czy w gronie pracowników zdarzają się intrygi? Czy nauczyciele kłamią? Czy zwalczają się wzajemnie? Czy manipulują uczniami dla osiągnięcia korzyści? Czy nastawiają uczniów wrogo wobec innych nauczycieli? Czy szykanują się wzajemnie? Czy mówią, że nie każdemu nauczycielowi należy ufać? Czy pomagają jeden drugiemu? Czy... przepraszam, ale więcej nie wytrzymam. Ile razy można zaczynać pytanie od „czy”?
Ankieta dla nauczyciela. Do kosza z tym!
Nauczyciele nie lubią ankiet. Każdy projekt, który niby ma nam pomóc, prowadzi jedynie do postawienia druzgocącej diagnozy. Kongresy pedagogiczne są pełne takiego bełkotu. Po złej opinii nic się jednak nie zmienia. Pracujemy dalej jakby nigdy nic, uprawiamy styl, który nas zaprowadził na dno, i nic. Rany same się goją. Jednak po jakimś czasie znowu ktoś koniecznie chce nas ankietować. Odbierane to jest jako upokorzenie.
W tym zawodzie się choruje, ale nie leczy. Od wrodzonej wytrzymałości zależy, ile ktoś wytrzyma. Ot, taka profesja, że kto zaczyna pracować w szkole, ten zaraz nabywa takich cech jak niespełnienie, nieziszczenie i rozczarowanie. To nasza choroba zawodowa, są nią przesiąknięte mury każdej sali lekcyjnej. Wystarczy wejść do pierwszej lepszej szkoły, a wszędzie czuje się zapach braku perspektyw, odór pracy bolesnej, przykrej i niepożądanej. Najlepszym lekarstwem na ten stan rzeczy jest nieświadomość. Nauczyciele nie chcą wiedzieć, co im jest, bo i tak nic nie można na to poradzić. Skoro nie ma lekarstwa, niepotrzebne są badania. Dlatego ankiety najczęściej trafiają do kosza.
Nauczyciele zawodu mniej odporni?
Nauczyciele w podstawówkach czy ogólniakach przystosowali się do warunków pracy. Pogodzili się, uznali, że tak być musi. System wali się jednak w zawodówkach. Wszystko przez kształcenie modułowe, choć dyrektorzy unikają tego jak ognia. Polega ono na krótkiej, lecz intensywnej pracy z grupą, np. przez sześć–osiem tygodni, którą przekazuje się następnemu nauczycielowi. Metoda najbardziej odpowiednia w zawodowym kształceniu. Pewnych rzeczy nie trzeba uczyć długo. Jednak do tej metody trudno znaleźć i – co jeszcze trudniejsze – zatrzymać specjalistów.
Polonista czy geograf jakoś wymości sobie gniazdko w szkole i będzie cieszył się z tego, co ma. Ale nie VET, który często łączy pracę w szkole z zatrudnieniem w innym miejscu bądź prowadzeniem własnego biznesu. Gdy coś szwankuje w relacjach z uczniami, a na początku prawie zawsze jest źle, nauczyciel bierze nogi za pas. Żeby kontakt z uczniem nie był odbierany jak orka na ugorze, trzeba wyposażyć nauczycieli kształcenia zawodowego w miękkie umiejętności, przede wszystkim – czemu właśnie ma służyć VET-WELL – „wzmocnić ich odporność psychiczną i poprawić własną skuteczność w pracy z uczniami”. Projekt jest też kierowany do nauczycieli początkujących, choć to wcale nie oznacza młodych. Chodzi bowiem o to, aby fachowcy zechcieli podzielić się wiedzą z uczniami. Nauczycielem można zacząć być w każdym wieku. Cel szczytny, wręcz niezbędny, jeśli szkolnictwo zawodowe ma w Polsce przetrwać.
Na realizatorach VET-WELL spoczywa wielka odpowiedzialność. To nie jest kolejny projekt „do szuflady”. To jest być albo nie być dla przygniatanej licznymi ciosami polskiej oświaty. Wykonanie projektu to dopiero początek drogi. Jeśli z jego wynikami nie dotrze się do szkół, a wcale nie jest pewne, że się chce to zrobić, wtedy cała robota na nic. Wspomniana wyżej nauczycielka pracująca w zawodówce powiedziała, iż prędzej uwierzy, że dla poprawy samopoczucia zaczniemy dostawać trawkę, niż że pomoże nam jakiś projekt unijny. Prędzej odlecę, niż zobaczę VET-WELL w użyciu w mojej szkole.