O tej porze roku kolejka po rybę ciągnęła się zwykle w głąb sąsiedniej alei, kilkadziesiąt metrów. Na stoliki czyhano, czasem bezpardonowo stercząc nad gośćmi jeszcze pochłoniętymi konsumpcją. Dziś w słynnym sopockim barze Przystań obsługa odbywa się na bieżąco. Wolne stoły – do wyboru – czekają na chętnych. Ale i tak w porównaniu z innymi okolicznymi knajpkami ruch jest niezły. U konkurencji hula wiatr.
Ruch odżywa punktowo. W głębi Monciaka, tej z Krzywym Domkiem i sceną kameralną Teatru Wybrzeże, życie toczy się wartko, gra muzyka, nikt nie nosi maseczek. Można ulec wrażeniu, że to prawie normalny sezon. Różnicę widać ledwie o przecznicę dalej – tam znów kompletna cisza. Na plażach podobnie: w pobliżu wyjść nagromadzone parawany i koce (po kilkanaście, więc też trudno mówić o tłumie), trochę dalej pojedyncze odosobnione grajdoły, krzyk mew i szum fal.
Mimo pandemii wciąż dobrze ma się polska skłonność, by być tam gdzie inni. Skarżyła się na to Jowita, energiczna 50-latka jadąca w pociągu TLK relacji Warszawa–Trójmiasto–Łeba. – Sama pani widzi: pociąg świeci pustkami, pojedynczy pasażerowie, każdy może mieć cały przedział dla siebie i wciąż zostaną wolne. A do mojego, jeszcze na Wschodnim, weszła para i, da pani wiarę, siadają tuż obok mnie – bez maseczek, bez żadnego odstępu, bo oni „tutaj, przy oknie, mają miejsce”.
Jowita wyszła i do końca podróży izolowała się w osobnym przedziale, choć zastrzega, że jakoś strasznie koronawirusa się nie boi. Uważa, że jeśli ma zachorować, to zachoruje – czy tu, czy w domu. Boją się jej siostra i szwagier, z którymi jeszcze zimą zaplanowali wspólne dwa tygodnie nad morzem. Zrezygnowali. A Jowita też będzie krócej – tylko tydzień.