Media pełne są ostatnio opisów homofobicznych ataków, a właściwie ataków na tle nienawiści do tego, co wykracza poza wyobrażoną normę czy domniemany polityczny konsensus. To przecież nie tylko napaści na ubrane w tęczowe koszulki nastolatki czy na wyautowanego youtubera, uczestnika programu „Gogglebox. Przed telewizorem” Jacka Szawiołę, ale też pobicia na wiecu Dudy aktywistów Młodzieżowego Strajku Klimatycznego.
Paradoksalnie im więcej opisów ataków w mediach, tym bezpieczniejsze może stać się życie osób spoza restrykcyjnie rozumianej „heteronormy”. Dotychczas bowiem ataków było bardzo dużo, ale wiedziało o nich w zasadzie tylko „środowisko”, czyli zainteresowani. A policja, która dziś zaczyna zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji, dotąd nie bardzo umiała ani chciała się problemem zajmować. Kłopotem był choćby brak podstawy prawnej.
Prawo nie chroni osób LGBT
Jak długo w Kodeksie karnym brakuje przesłanki „nawoływania do nienawiści” na tle orientacji seksualnej, tak długo z prawnego punktu widzenia sytuacja, gdy 200 m od gejowskiego klubu grupka mężczyzn czai się na wychodzących z niego chłopaków, jest porównywana do zwykłej ulicznej bójki. W Kodeksie nie ma też mowy o nienawiści ze względu na poglądy, więc atak na młodych ekologów na wyborczym spotkaniu Dudy też podciągnie się pod wytrych, że sami prowokowali.
Dzisiaj art. 256 i 257 mówią o nienawiści na tle rasowym, narodowym, etnicznym i wyznaniowym (bądź ze względu na bezwyznaniowość). To ważne ustalenia, ale niewystarczające. Na pewno pomogłoby ogólniejsze zdefiniowanie samej mowy nienawiści, co przełożyłoby się na możliwość rozpoznawania i adekwatnego odpowiadania na przestępstwa nią powodowane. Niestety wiadomo, że tzw. woli politycznej brak. Próby ustawowego poszerzenia katalogu „przypadków nienawiści” o np. orientację seksualną w ostatnich kadencjach konsekwentnie odrzucano. Co gorsza, na spotkaniu z Bartem Staszewskim, aktywistą LGBT, prezydent Duda wprost podkreślił, że „wolność słowa” to dla niego wartość nadrzędna wobec eliminowania mowy nienawiści z przestrzeni publicznej.
Obecna głowa państwa może się w kalkulacjach mocno pomylić. Pandemia jako sytuacja wymuszonej izolacji dała Polkom i Polakom sporo do myślenia, wzmocniła społeczną potrzebę bycia razem, spotykania się, celebrowania wspólnoty i jedności. Jasne, zdarzają się wyjątki, ludzie, u których pandemiczna frustracja przekłada się na wzrost agresji i potrzebę rękoczynów. Ale większość, zarówno ci, którzy dziś protestują, jak i ci milczący, na których Duda wydaje się tak liczyć, będzie chciała przede wszystkim spokojnego, wspólnego bycia. Szczucie, piętnowanie, budowanie atmosfery przedpogromowej – to ostatnie, na co mają ochotę Polki i Polacy zajęci odbudowywaniem kruchej normalności.
Normalność to formuła adaptacyjna
Samo słowo „normalność” też zresztą zmienia znaczenie. To obrazowo wykorzystywane przez polityków pojęcie ma tę właściwość, że nijak nie da się zadekretować jego treści. Kiedy więc poseł PiS Przemysław Czarnek krzyczy o osobach LGBT, że „ci ludzie nie są równi ludziom normalnym”, to udowadnia tylko, że pojęcie normalności przechodzi poważny kryzys. Po pierwsze, „nie są równi” może oznaczać, że są gorsi, ale też że może właśnie są lepsi (zacietrzewienie pana posła wskazywałoby na jakiś poziom zazdrości...). Po drugie, w demokracji wszyscy jesteśmy równi. Więc jak to? Albo jesteśmy wszyscy jakoś tam normalni, albo też normalny nie jest nikt z nas.
Badacze polityki i filozofowie kojarzą normalność ze zdolnością przeżywania – tak jak w „przetrwaniu gatunków”, ale i „życiu wartym przeżycia”. Tak naprawdę normalność to formuła adaptacyjna. Dla gatunku ludzkiego to sytuacja, w której ani reguły społeczne, ani obciążenia psychiczne nie upośledzają w znaczący sposób tego, kim jesteśmy z racji tego, że się urodziliśmy tacy, a nie inni. W ostatnich czasach świat społeczny bardzo się zmienił. Wszyscy dokonujemy dzisiaj wysiłku adaptacji. Innymi słowy: wszyscy potrzebujemy dziś normalności – nowej normalności, która pomoże nam lepiej żyć razem i wyleczyć rany po pandemii.