Słyszałeś o tonach kwiatów, które są niszczone i wyrzucane, bo nie ma kto ich kupować? – zapytał mnie przyjaciel podczas jednego z połączeń wideo, odbywanych po to, by bliskich sobie ludzi usłyszeć i zobaczyć chociaż na ekranie, gdy nie można ich dotknąć i doświadczyć na żywo. Nie słyszałem. Ale to prawda. Czytam nawet o kilkudziesięciu procentach rocznej holenderskiej produkcji, zwłaszcza tulipanów, które idą na przemiał. Koronawirus trafił w czas popytu – Dzień Matki, wiosnę, sezon ślubny.
Miliony kwiatów trafiających na śmietnik nie dają mi spokoju.
Może dlatego, że na stole, przy którym siadamy z żoną, kwiaty na ogół stoją. Mogą być drobne, skromne, ale częściej są, niż ich nie ma. Oboje je lubimy. W czasie pandemii wazony także nie są puste. Żadnych kwiatów nie przyniosłem ja lub żona – oboje już po raz drugi tkwimy w przymusowej, ścisłej izolacji, która nie pozwala nawet wyrzucić samodzielnie śmieci (uroki życia z pielęgniarką, gdy na szpitalnych oddziałach brakuje podstawowych środków ochrony). Tulipany przyniósł teść. Malutki, uroczy żonkil w doniczce podarowała siostra żony razem z zakupami. Bukiet sezonowych kwiatów przygotowała nasza ulubiona kwiaciarnia tuż obok domu i dostarczyła pod drzwi.
Patrzę na nie i zadaję sobie liczne pytania. Martwimy się globalnym kryzysem, tysiącami śmiertelnych ofiar, dramatyczną sytuacją w ochronie zdrowia, bezrobociem, samotnością, problemami społecznymi wywołanymi lub wzmocnionymi zasadami dystansu społecznego. Jak to się więc u licha stało, że w takim czasie każde z nas pomyślało o tym, by kupić kwiaty?
Chronić to, co lokalne
Może część odpowiedzi tkwi w wysłuchaniu apeli małych przedsiębiorców – jak właścicielka owej wspaniałej kwiaciarni obok – by w tym trudnym czasie pomóc im przetrwać? Każdy taki zakup oznacza większe szanse, że gdy wszystko wróci do choćby częściowej normalności – co to w zasadzie oznacza, to temat na inny raz – wciąż będą działać nasze ulubione knajpki, kawiarnie, sklepiki, kwiaciarnie, cukiernie i lodziarnie. A w zasadzie – niektóre z nich.
Czytaj też: Jak długo jeszcze przetrwają przedsiębiorcy?
W większej skali gra toczy się o całą gospodarkę. W samej Holandii sektor kwiatowy zatrudnia 150 tys. ludzi. Niemal co setny mieszkaniec i mieszkanka tego kraju (licząc wszystkich, nie tylko tych w wieku produkcyjnym) pracuje przy kwiatach. Upadek tej gałęzi to potężny cios dla tysięcy rodzin.
Cóż jednak te pięć tulipanów na naszym kredensie znaczy? Opowieść spod znaku „ziarnko do ziarnka” ma może sens w mniejszej skali. W kontekście holenderskiego sektora kwiatowego jest naiwną bajką. Wybory konsumenckie mogą uratować konkretną pizzerię czy sklepik, ale nie uratują całych branż. To może zrobić tylko państwo i wspólnota międzynarodowa. Przed bezrobociem i ubóstwem nie uchronią pracowników i pracownic gastronomii zamówione przez nas burgery, ale porządny pakiet ochrony praw pracowniczych i świadczeń socjalnych – z bezwarunkowym dochodem podstawowym włącznie.
Czytaj też: Biznes w zapaści
Co więcej – każda decyzja o tym, by coś zamówić, coś kupić, wspomóc lokalny biznes, jest dwuznaczna. Ktoś musi po te kwiaty pojechać, zrobić z nich bukiet, zanieść pod drzwi. Ktoś więc za każdym razem ryzykuje, wychodzi z domu nie po to, by realizować usługi niezbędne do życia – jak ochrona zdrowia, działanie aptek, transport publiczny czy sprzedaż artykułów spożywczych i higienicznych. Gdy zaglądam w głąb siebie, odkrywam, że tak naprawdę lepiej byłoby, gdyby tego ryzyka nie podejmować, a państwo – dzięki wspomnianym osłonom – pozwoliło na to, by wszyscy, którzy wykonują prace naprawdę nie niezbędne, również siedzieli w domach. Bez obaw o byt, o to, co do garnka włożą i czy starczy im do pierwszego. Ale co zrobić, gdy państwo tego nie robi i nie proponuje?
Ale i tak – w pragnieniu wspierania małych biznesów z pewnością nie kryje się cała odpowiedź na pytanie o to, skąd tyle kolorów w naszym domu w czasie pandemii.
Płaczmy nad pięknem
Gdy nieco ponad rok temu płonęła katedra Notre Dame w Paryżu, przestrzeń publiczną zalała fala komentarzy dopatrujących się w tym wydarzeniu nie wypadku, lecz znaku. Drażniły mnie one niepomiernie. Nie umiałem jednak zrozumieć także tych głosów, które przekonywały, że płacz nad katedrą jest nie do zniesienia, gdy nie słychać było podobnych lamentów nad losem uchodźców i uchodźczyń. Słyszałem, poruszony widokiem języków ognia trawiących tak przepiękny kościół, że to żadna europejskość, żadne wartości, gdy załamuje się ręce nad budynkiem, nie łamiąc ich w „równym stopniu” nad losem uciekinierów i uciekinierek przed wojną, głodem i prześladowaniem. Jak zmierzyć ów stopień załamywania rąk, nie wiedziałem wtedy i nie wiem dziś.
Czytaj też: Notre Dame symbolem naszej cywilizacji – czyli czego?
Było za to dla mnie jasne wtedy i jest jasne dziś, że nie chcę i nie rozumiem Europy, która nie płacze i nie unosi się gniewem, gdy widzi śmierć kolejnych tysięcy niewinnych ludzi w Morzu Śródziemnym. Ale nie chcę i nie rozumiem również Europy, która by nie płakała nad Notre Dame. Chcę Europy, która płacze nad życiem i robi, co może, by je chronić (mamy tu wciąż do odrobienia wielką lekcję). Chcę Europy, która płacze nad pięknem.
Chcę Europy, która przejmuje się z należytą powagą ofiarami koronawirusa, bezrobociem, ubóstwem i kryzysem. Nie tyle nawet nad nimi płacze, ile działa, solidarnie zakasuje rękawy, ma odwagę sięgać po rozwiązania nieoczywiste, nowe, radykalne, ale niezbędne.
Ale czyż nie chcę także Europy, którą porusza widok milionów palonych róż, nawet gdy płoną lasy?
Bernard Guetta: Wystarczy już krytykowania Unii Europejskiej
Czasy „po pandemii”. Cena normalności
Pracownice i pracownicy kwiaciarni wychodzą z domu po to, by na naszym rodzinnym stole stały kwiaty – tak jak zwykle. Może więc stoją po to, byśmy mogli przez chwilę poczuć się jak w „normalnych” czasach, które po prawdzie nigdy nie były normalne, ale takimi się wydawały? W czasach, gdy ojciec przynosił córce kwiaty, gdy była chora, a siostra – przy okazji zakupów, bo urzekły ją uroczo małe żonkile. Te kwiaty są nam potrzebne w największym stopniu po to, by na chwilę odpędzić od siebie wyrazistość tego, że czasy już „normalne” nie są. Oraz tego, że nie wiadomo, czy kiedyś jeszcze będą.
Czytaj też: Upadek świata nowym początkiem?
Ta normalność ma swoją cenę. Tę mierzoną nie niezbędnym ryzykiem podejmowanym przez dziewczynę, która dostarczyła nam bukiet na wycieraczkę. Ale ma też ją na co dzień – cenę nieświadomości. Większość z nas nie zna warunków, w jakich pracują ludzie na holenderskich plantacjach tulipanów. Czy ich – zapewne w dużej części imigrantów i imigrantek – prawa są przestrzegane? Ile wśród nich niewolników i niewolnic (wszak nigdy na świecie nie było ich więcej niż w naszych „normalnych” czasach)? Ile zarabiają? Czy gdy branża prosperuje, a kwiatowe holdingi notują krociowe zyski dzięki naszym gestom miłości i potrzebie piękna, oni naprawdę na co dzień, nie tylko w czasie pandemii, mieli co do garnka włożyć? Czy starczało im do pierwszego?
Te same pytania można i należy powtórzyć w kontekście osób pracujących w gastronomii – jednej z najgorszych pod względem przestrzegania kodeksu pracy branż w Polsce. Albo pochodzenia części konsol do gier, które szybko zniknęły ze sklepów z elektroniką. Pracowników i pracownic Amazona, pracujących w niebezpiecznych pod względem epidemiologicznym magazynach, czy kurierów i kurierek wożących to wszystko, co niepotrzebne, pod drzwi takich jak ja, którzy mogą siedzieć w domu i chełpić się poziomem przestrzegania przez siebie zasad izolacji.
Nie wiem, ile litrów wody zużywanych jest na owych plantacjach. Wiem za to, że w wyniku zmian klimatycznych będzie jej radykalnie brakować w całej Europie, a w Polsce (o wyjątkowo słabym systemie retencji wody) szczególnie.
Czytaj też: Dlaczego nie pada? Susza meteorologiczna to dopiero początek
Nie wiem wreszcie, ile kwiatów marnuje się zwyczajnie, w typowym, pozbawionym pandemii, „normalnym” roku. Może liczby z tej wiosny nie powinny tak szokować? A może kwiatów na przemiał idzie więcej, lecz generalnie produktów i surowców mniej? Doprawdy rację mają twórcy internetowych memów – to niezwykłe, że cała światowa gospodarka upada, gdy ludzie przez kilka tygodni kupują tylko to, czego naprawdę potrzebują (i trochę więcej, jak kwiaty na stół).
Masowe marnotrawstwo nie jest wpisane w logikę zarazy. Jest na stałe wpisane w logikę współczesnego kapitalizmu, konsumpcjonizmu i indywidualizmu. Niech naszego osądu co do źródeł globalnego marnotrawstwa nie zwiodą więc tony kwiatów, o których opowiadał mi przyjaciel.
Czytaj też: Przygraniczne dramaty i protesty. Na co czeka PiS?
Płoną róże nas wszystkich
To, jak wiele kwiatów jest dziś w naszym domu, można też tłumaczyć w kategoriach klasowych. Mojego teścia, moją szwagierkę i nas samych stać na to, by kupić sobie (kiedyś na co dzień i obecnie) coś, czego jedyną funkcją jest bycie ładnym. W domach ilu osób, które właśnie straciły pracę, stoją tulipany, a już zwłaszcza nieco bardziej okazałe bukiety? Zdolność udawania, choćby poprzez małe rzeczy, że jest normalnie, zależy wprost także od tego, ile ma się pieniędzy na koncie. W portfelu. Czy mieszka się (jak my) we własnym mieszkaniu. Czy ma się (jak my) umowy o pracę (nawet jeśli to niepełny etat) w zawodach (jak moja żona), w których na pewno pracy nie zabraknie.
Czytaj też: Czy znów przyjdzie głód?
To jasne, że gdy już żałuje się róż, nie wolno zapominać o płonących lasach. Gdy podejmuje się decyzję, czy kupować bukiet w lokalnej kwiaciarni i zamawiać pizzę z dowozem pod drzwi w czasie pandemii. Gdy patrzy się na te kupione już kwiaty i myśli, że tak dobrze wpływają na samopoczucie (będące wartością nie najważniejszą, ale także istotną – jak kiedyś przeczytałem, „dbanie o siebie jest czynnością rewolucyjną”).
Ale przecież nie my jedni mamy swoje małe rytuały, stałe elementy wystroju, małe przyjemności, które sprawiają, że żyje się lepiej lub chociaż znośniej. Tak, las mojego życia – przynajmniej na razie – spłonął w znacznie mniejszym stopniu niż las wyrzuconych z pracy, padających ze zmęczenia pracowników i pracownic ochrony zdrowia czy tych, których bliscy zmarli z powodu wirusa. Ale płonące lasy strawiły nie tylko moje róże, lecz róże nas wszystkich.
Czytaj też: Jaki świat wyłoni się z tej pandemii
Nie w tym rzecz, by w utrudnionym dostępie do ulubionej kawiarni widzieć krzywdę. Rzecz w tym, by dostrzec również te wszystkie małe zmiany naszego życia – indywidualnego i społecznego – które rzeczywiście są mniej znaczące i dramatyczne niż śmierć, bezrobocie i nędza, ale które także – choć, co jasne, w mniejszym stopniu – przeorają nasze społeczeństwo.
To czas, by pomyśleć o przeoczonej kulturze – filmie, teatrze, muzyce. O alkoholu wypitym w pojedynkę lub przez internet, a nie w knajpie czy plenerze. Nieodbytych wycieczkach rowerowych. Niewypalonych wspólnie papierosach. Kwiatach, które nie staną na stołach i których nie dostaną matki z okazji swojego święta. Nieodwiedzonych rodzinach. Niewyczekiwanych kosmetyczkach, niezrobionych paznokciach, nierozświetlonych włosach. Nieobejrzanych meczach i niedzielonej radości ze zwycięstwa lub smutku z przegranej. O braku dotyku. O rosnących – a już wcześniej przecież potężnych – różnicach między tymi, którzy odbierają przesyłki ze zbędną konsumpcją, a tymi, którzy ją umożliwiają i podwożą pod drzwi. Zasłoniętych twarzach. Niepodanych rękach. Niezażegnanych bójkach w szkole. Nieodbytych grillach. Niezajętych ławkach pod sklepem. Niepokopanej piłce na boisku. Nienamalowanym graffiti. Nieprzeżytych wakacyjnych przygodach. To wyliczanka bez końca.
Czytaj też: Uczymy się dystansu
Pozwólmy sobie na żałobę
Gdy wraz z lasami płoną kwietne łąki, lepiej myśleć o wszystkich. Może, jeśli będziemy mieli okazję, uda nam się znów posadzić jedne i pomóc się odrodzić drugim? Może nawet odpuścimy przywracanie wielkich plantacji, których działanie skutkuje wyzyskiem i marnotrawstwem, konsumpcją ponad miarę? A jeśli nie przyjdzie już czas sadzenia na nowo społecznych lasów i odnajdywania naszych własnych róż, to może przynajmniej lepiej zrozumiemy, co się z nami stało i będzie działo – w dobie kolejnych kryzysów, z klimatycznym na czele – jeśli pozwolimy sobie na żałobę po jednych i drugich? I pozwoli nam to lepiej odnaleźć się w kolejnych mrokach, odpowiedzieć na kolejne wyzwania i nie stracić wobec nich człowieczeństwa?
Czytaj też: Najdziwniejsze wakacje w historii
Tony kwiatów są tu tylko symbolem. Ostatecznie chodzi o dobro, miłość i piękno. Czy uda nam się je ocalić, także w przyszłości? Nie wiadomo. Już sama próba będzie wymagała nowych wielkich idei, ogromu pracy, solidarności i wspólnoty. A także zrozumienia, co straciliśmy i co jeszcze utracimy. Rozważenia, za czym tęsknić (i do czego wracać) nie warto. Ale potrzebna też będzie tęsknota za tym, co na nią zasługuje.
Nie wiem, do której kategorii zaliczyć kwiaty na naszym stole. Dziś cieszę się, że są. Także dlatego, że nie wiem, czy za kilka miesięcy, kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt lat nie przyjdzie mi za nimi zatęsknić. Nawet jeśli sam uznam, że trzeba z nich zrezygnować, to nie przyjdzie mi to wcale łatwo.
Czytaj też: Upadają mity. Wirus okazał się bombą mentalną